Pan Tolek, kelner z Grand Hotelu jest jedną z ikon łódzkiej branży gastronomicznej [ZDJĘCIA]
Ale bywało też wesoło: - Kiedyś razem ze Zdzisiem Kosakowskim mogliśmy sobie popatrzeć zza winkla na „działalność kulturalno-rozrywkową” striptizerek - chichocze Antoni Kwiatkowski.
Ciekawość z czasem przeszła, czego od połowy lat 70. nie można było powiedzieć o rodzimych i zagranicznych gościach Hotelu Grand.
Dla miejscowych, czyli łodzian, pan szatniarz trzymał w specjalnej szafie marynarki i krawaty, bo na dancing ze striptizem, zaczynający się o godz. 19.30, rozchełstanych nie wpuszczano.
Pan Tolek zapamiętał Duńczyka, który zamiast po polsku oklaskiwać zrzucającą fatałaszki panienkę, zaczął po duńsku... gwizdać. Prawdopodobnie z zachwytu, ale obsługujący reflektory fachowiec „napiętnował” snopem światła podchmielonego gwizdacza, który - rad nie rad - zrejterował z sali.
Pociąg przyjaźni
Jedna striptizerka obskakiwała pięć restauracji - naszą „Malinową, czynną do 4 rano „Casanovę” zwaną „Kaszanką”, „Tivoli”, „Sim” i „Europę” - wspomina Tolek Kwiatkowski. Różne były - i brunetki, i blondynki. Kontrakty na ich występy restauracje podpisywały z łódzką „Estradą”. Te same striptizerki rozbierały się w Warszawie i Krakowie, wyjeżdżały nawet na zagraniczne tournée. Żadnych innych agencji nie było. Zmieniały się te naguski, żeby klientom się nie opatrzyły. Jak zaczynał się o godz. 21 striptiz, na sali było zajęte sto procent miejsc, a nawet więcej, bo niektórzy płacili specjalnie wejściówkę i oglądali pokazy z balkonu na stojąco.
Kiedyś na tym balkonie zjawił się cały „pociąg przyjażni” ze Związku Radzieckiego, co było w latach 80. ewenementem na skalę Układu Warszawskiego, takiej przeciwwagi dla NATO. Ktoś z tamtejszej bezpieki też z pewnością na balkonie był, więc na wszelki wypadek panie z wycieczki udawały wzburzenie i zasłaniały oczy.
Czytaj na kolejnym slajdzie