Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Świat w chaosie, a polska polityka coraz bardziej brutalna. Co przyniesie 2017 rok?

Witold Głowacki
Donald Trump i Władimir Putin
Donald Trump i Władimir Putin AFP PHOTO / East News / DON EMMERT / Natalia KOLESNIKOVA
Nie, to nie będzie dobry rok. Świat nadal szybko się zmienia, a kierunki i tempo zmian przyprawiają o zawrót głowy. Gdy nowy porządek świata (lub chaos) dopiero się klaruje, sytuacja Polski wydaje się, delikatnie mówiąc, niepewna.

W 2017 r. zarówno jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, jak i międzynarodową znajdowaqć się będziemy w bardzo trudnym położeniu.

Zacznijmy od koszuli, co ciału bliższa. Na polskiej scenie politycznej nie będzie ani brania jeńców, ani szukania światełek w tunelach. Rok 2017 będzie pod tym względem przypominał drugą połowę roku 2016. Konflikt PiS-u z anty-PiSem będzie się tylko intensyfikował. Dowiemy się jednak, czy jest to możliwe w nieskończoność.

Wchodzimy w ten rok z politycznym patem. Kluczowy podział wśród polskich wyborców wydaje się stosunkowo trwały, nadal nie widać też pod tym względem żadnej specjalnej przewagi którejś z dwóch głównych stron sporu. Sondaże z ostatnich dni grudnia wskazują dość jasno, że nawet ostatni sejmowy kryzys - z okupacją sali plenarnej przez opozycję i żenującym głosowaniem budżetu - nie zmienił tu zasadniczo sytuacji, trzy sondażownie wskazały, że PiS ma nadal ok. 35 proc. poparcia (co zaczyna się już jawić jako liczba wręcz magiczna), z kolei partie centrowo-liberalnej opozycji mogą łącznie liczyć na najwyżej 3 proc. więcej. Sytuacji tych ostatnich nie poprawia jednak fakt, że dzieje się tak wyłącznie wtedy, gdy cokolwiek sztucznie sumujemy tu wyborców Nowoczesnej i Platformy - na tym tle PiS ma tę przewagę, że nie musi się z nikim dzielić poparciem. Korzystnie dla PiS wypada również porównanie ewentualnych potencjalnych sojuszników obu obozów - tu, przy podobnym elektoracie, Kukiz’15 ma jednoznaczną organizacyjną przewagę nad podzieloną lewicą. To wszystko przekłada się w prosty sposób na ordynację wyborczą - tu premiowana jest partyjna jedność.

Wcale nie oznacza to jednak, że do końca tego roku nie dojdzie na polskiej scenie do przesilenia. Przeciwnie - jest ono całkiem prawdopodobne.

CZYTAJ TAKŻE: Czy warto znać przyszłość... [REPORTAŻ]

Powiedzieliśmy już sobie, że jeśli chodzi o sam poziom poparcia społecznego, to między PiS i liberalnym centrum wciąż utrzymuje się rodzaj kruchej równowagi. To ostatnie określenie jednak może brzmieć jak rodzaj krwawej ironii, i to z trzech głównych powodów.

Po pierwsze, rządzący PiS nadal ma pełen komfort sprawowania władzy - samodzielną większość w parlamencie i prezydenta, natomiast centrowo-liberalna opozycja łącznie zaledwie 163 posłów. PiS przejął już niemal wszystkie instytucje państwa (łącznie z Trybunałem Konstytucyjnym) i jak najbardziej zamierza z tego korzystać - także po to, by uderzać w opozycję. Tuż przed świętami Jarosław Kaczyński ogłosił, że dla urzeczywistnienia swej wizji Polski byłby skłonny poświęcić nawet wzrost gospodarczy - zostawmy już może skutki, jakie taka deklaracja może wywołać na rynkach finansowych - dla nas ważny jest sygnał polityczny, a brzmi on „ani kroku w tył”.

Po drugie, temperatura społecznych podziałów towarzyszących konfliktowi politycznemu wciąż rośnie. Opowieść o dwóch polskich plemionach coraz mocniej oddanych własnej sprawie i zarazem intensywniej nienawidzących się nawzajem jest w 2017 roku nudnym banałem, ale nadal całkiem dobrze oddaje rzeczywistość. Atmosfera się zagęszcza, a nastroje są coraz bardziej radykalne. Zwolennicy liberalnego centrum widzą w sympatykach PiS albo „ciemny lud”, albo jakiś rodzaj peerelowskiej szarej masy z czasów Gierka, która jest w stanie oddać wolność za kawałek zwyczajnej. Z kolei sympatycy PiS widzą w liberalnym centrum „esbeków”, „złodziei” i „odepchniętych od koryta”.
Część liberalnych mediów porzuciła wszelkie pozory, przejmując reguły gry dawnych „niepokornych”. Wiecujący dziennikarze i redaktorzy naczelni to już stały element polskiego krajobrazu politycznego, ale dopiero od ostatniego roku stały po obu stronach. Z kolei publicystyczno-komentatorskie zaplecze strony rządzącej i tak jest już o krok dalej - tam pojawiają się już publiczne fantazje o przemocy i Rymkiewiczowskiej kąpieli w krwi.

Po trzecie jednak - i zarazem być może najważniejsze - w tak gorącej temperaturze sporu, nie liczy się tylko samo poparcie społeczne, ale i jego jakość. Sprzyjający opozycji Polacy są, widzieliśmy to już niejednokrotnie, gotowi do demonstrowania i innych form „wychodzenia na ulice”, stronie prorządowej wychodzi to ostatnio zdecydowanie słabiej. Ten stan potwierdzają nieliczne badania, w których podejmuje się zbadania czegoś więcej niż tylko poziomu deklarowanego poparcia dla rządu i opozycji - np. to wykonane w ostatnich dniach grudnia przez Ipsos na zlecenie Oko Press. Choć w tym sondażu liczba zdeklarowanych przeciwników „Dobrej Zmiany” (43 proc.) wciąż tylko nieznacznie przewyższa liczbę jej zwolenników (35 proc. - znów „magiczna” liczba, tym bardziej że w kolejnych badaniach rósł stopniowo odsetek przeciwników rządu PiS, natomiast poparcie utrzymywało się wciąż na tym samym poziomie), uderza jedno. Otóż „aktywnie wspierać” rząd PiS zamierza jedynie 6 proc. badanych. „Aktywnie protestować” przeciw rządowi jest gotowych 11 proc. Polaków. Przekłada się to na konkretne liczby - 1,8 mln vs 3,4 mln, co dobrze unaocznia przewagę opozycji pod względem determinacji do działania. To, co działo się w polskiej polityce w roku 2014 i 2015 przypomniało nam znaną prawdę - że często zwycięża po prostu ten, komu bardziej się chce. W tej chwili wygląda na to, że znacznie bardziej „chce się” opozycji i jej zwolennikom.

PiS zdaje się być wyjątkowo pewnym swojego szerszego niż - wciąż jak najbardziej istniejący - tzw „twardy elektorat”, społecznego zaplecza. Tymczasem wśród wszystkich licznych aktywności partii rządzącej, jako ruchy podporządkowane budowie i utrzymaniu tego szerszego zaplecza można wymienić tylko jedno działanie dokonane - czyli program 500 Plus oraz tylko jedną ważną i konsekwentnie powtarzaną zapowiedź - program Mieszkanie Plus. Zapowiedzi poskromienia rynku chwilówek czy usprawnienia sądownictwa to na tym tle tylko didaskalia.

CZYTAJ TAKŻE: Czy warto znać przyszłość... [REPORTAŻ]

To może - a nawet musi, jeśli PiS nie zdoła rozszerzyć tej oferty - być za mało, by zrównoważyć skutki wszystkich innych działań antagonizujących całe grupy społeczne czy zawodowe.

Jedną z ulubionych metafor politologów, socjologów i dziennikarzy jest śnieżna kula, która staczając się po zboczu staje się coraz większa i potężniejsza - rzeczywiście tym porównaniem da się opisać niejeden proces społeczny. W tym konkretnym wypadku zastanowiłbym się jednak raczej nie tyle nad cokolwiek przechodzoną kulą, co raczej nad nawisem śnieżnym. Takim, który potrafi wisieć na grani całymi tygodniami i po każdej kolejnej śnieżycy niemal niezauważalnie zwiększać swe rozmiary, aż do przekroczenia pewnej masy krytycznej, w której do zerwania nawisu starczy już tylko mały śnieżek albo jeden nieuważny krok. Gdy to się w końcu stanie, nawis runie - od razu w formie niszczycielskiej lawiny.

I naprawdę nie jest wcale wykluczone, że właśnie po takim śnieżnym nawisie stąpa teraz Dobra Zmiana. Lista poważnych -i zasłużonych - kłopotów wizerunkowych rządzącej partii stale się wydłuża obejmując najróżniejsze obszary, trochę jakby Jarosław Kaczyński chciał tu rozdawać swe słabe punkty w myśl zasady „każdemu według potrzeb”. „Lemingi” mają więc Krystynę Pawłowicz i Stanisława Piętę, dawni opozycjoniści z Platformy czy KOD-u wraz częścią nieprzejednanych antykomunistycznych prawicowców mają Stanisława Piotrowicza czy Wojciecha Jasieńskiego, ludzie żyjący za pensję minimalną i młodzi na śmieciówkach dostali #Misiewiczów, dziennikarze marszałka Kuchcińskiego, nauczyciele Annę Zalewską, ekolodzy i miłośnicy przyrody Stanisława Szyszkę, prawnicy Andrzeja Dudę i Julię Przyłębską, żołnierze Antoniego Macierewicza, naprawdę długo można by wyliczać. Władza daje regularnie popisy buty i arogancji, a widok oblężonego Sejmu, z którego nocą wymykają się ochraniani przez szpalery policji posłowie PiS z prezesem na czele, nie pozostanie bez znaczenia i efektów. To wszystko się zbiera i kumuluje a konsekwencje są nieuniknione.
Z kolei centrowo-liberalne partie opozycji, czyli Nowoczesna i Platforma Obywatelska, zaczynają się w końcu powoli uczyć współpracy, czego dowodzi dość widowiskowa akcja w Sejmie. Zaczynają się uczyć także politycznej brutalności, której dość jasno oczekuje od nich elektorat. Ten zaś - w swej najbardziej aktywnej postaci - też już wiele się nauczył. Niektóre sceny z ostatnich dni pod sejmem - na przykład pogoń demonstrantów za Krystyną Pawłowicz - niepokojąco przypominają zachowania „obrońców krzyża” spod znaku narodowo-katolickiej prawicy. Mogą być jednak w dłuższej perspektywie tak samo skuteczne.

Gdyby więc nawis miał się oberwać, skutki mogą przyjść szybko. W PiS - a raczej w rządzącej koalicji Zjednoczona Prawica - znajdzie się wystarczająco wielu pretendentów do roli zbawców tego obozu i jego przywódcy przed samymi sobą. Niewielka większość parlamentarna może się w takiej sytuacji załamać, może też stać się wystarczająco niepewna, by dalsze brnięcie do końca kadencji okazało się męką. Może więc być i tak, że opozycja stanie nagle wobec zupełnie niespodziewanego wyzwania - którym okaże się konieczność nie tyle kontynuowania „długiego marszu” rozpisywanego już teraz przynajmniej do 2019 roku zgodnie z kalendarzem wyborczym, lecz do przygotowania do wyborów w ciągu zaledwie trzech miesięcy.

Najbliższa przyszłość polityczna Polski mogłaby nas nieco mniej żywo interesować, gdyby nie fakt, że bardzo gorąco robi się także w naszym bezpośrednim europejskim otoczeniu. Bo przecież problemy Europy i nowy etap walki o jej kształt i przyszłość nie zakończyły się na Brexicie. Niemal w każdym kraju na kontynencie toczy się jakaś wersja tego samego konfliktu między „starym” i „nowym” w polityce. Niemal w każdym także kraju Europy to „nowe” staje się na tyle silne, by realnie szykować się do burzenia „starego” porządku. Dlatego kolejne pozycje w kalendarzach wyborczych krajów Unii łatwo zamieniają się w plebiscyty, w których wyboru dokonuje się właśnie między „starym” a „nowym”. W tym roku czeka nas co najmniej kilka takich potencjalnych momentów zwrotnych.

CZYTAJ TAKŻE: Czy warto znać przyszłość... [REPORTAŻ]

Na przełomie kwietnia i maja (pierwsza tura 23 kwietnia, druga 7 maja) Francja wybierze prezydenta. Liberalne media całej Europy skupiają swą uwagę przede wszystkim na Marine Le Pen, szefowej nacjonalistycznego i jawnie proputinowskiego Frontu Narodowego, która ma realne szanse na wygranie pierwszej tury. Nadal jednak nie widać we francuskich sondażach szans na jej zwycięstwo w drugiej turze, tam najprawdopodobniej zadziała efekt mobilizacji pozostałych sił politycznego, którego beneficjentem stanie się Francois Fillion. Jeśli tak się stanie, „stara” liberalna Europa odetchnie z ulgą. Tyle tylko, że i prezydentura Francoisa Filliona nie będzie szczególnie dobrą wiadomością dla Polski. Fillion już podczas walki o nominację w prawyborach przejął część retoryki Le Pen. Publicznie rozważa konieczność wzmocnienia „starej” Unii Europejskiej kosztem Europy Wschodniej i Środkowej (czyli głownie naszym). Bardzo ciepło wyraża się o Władimirze Putinie, głosi także konieczność ponownego zbliżenia na linii Paryż-Moskwa, niespecjalnie zauważając istnienie na tej linii ani Warszawy, ani i Berlina.

Właśnie, Berlin. We wrześniu odbędą się wybory parlamentarne w Niemczech. Angela Merkel słabnie od początku kryzysu migracyjnego, podobnie zresztą, jak partie „starej polityki” rosną zaś w siłę nowe ugrupowania - populistyczna, antyimigrancko nastawiona AfD i jeszcze bardziej radykalna Pegida. Pozostaje mało prawdopodobne, by któraś z tych partii zdołała uzyskać po wyborach wpływ na tworzenie niemieckiego rządu federalnego, ale z całą pewnością ich silna obecność na scenie nie pozostanie bez wpływu na niemiecką politykę - także zagraniczną.

Jeśli komuś to umknęło - AfD i Pegida w pierwszej kolejności zwracają się przeciw uchodźcom z Syrii czy Libii. Ale już w drugiej przeciw kolejnemu wcieleniu zła - Polakom, Bułgarom i innym Rumunom, którzy pasą się na unijnym budżecie i zabierają pracę rodowitym Niemcom - bo właśnie dokładnie tak kwestię unijnej solidarności widzą wyborcy obu tych uroczych ugrupowań.
Z kolei we Włoszech - zgodnie z wyborczym kalendarzem - wybory powinny się odbyć dopiero w 2018 roku. Ale po dymisji premiera Matteo Renziego będącej następstwem przegranej w jesiennym referendum ustrojowym wcale nie można tam wykluczyć - mieszczącego się zresztą doskonale we włoskiej tradycji politycznej - przyspieszenia wyborów. Chce tego przede wszystkim nowocześnie populistyczny Ruch Pięciu Gwiazd komika Beppe Grillo, będący z europejskiego punktu widzenia nadal jedną wielką niewiadomą (wyobraźmy sobie Pawła Kukiza i jego ugrupowanie podniesione do kwadratu) i zyskujący najwięcej na kłopotach Renziego i jego Partii Demokratycznej. Chce tego również Liga Północna, której przywódca uczcił wynik włoskiego referendum między innymi okrzykami „Niech żyje Trump”, „Niech żyje Putin”.

Europa będzie więc nadal podzielona i osłabiona - zarówno w skali całej Unii, jak i na poziomie poszczególnych państw członkowskich. Niezależnie od tego, czy podobają nam się, czy nie zmiany w Polsce nie ulegajmy jednak zwodniczej pokusie do stawiania znaku równości między „dobrą zmianą” na Zachodzie i w Polsce. Dlaczego to zwodnicza pokusa?

CZYTAJ TAKŻE: Czy warto znać przyszłość... [REPORTAŻ]

Dlatego, że resentymenty społeczeństw Zachodu są i będą zadziwiająco często zwrócone bezpośrednio w naszym, czyli polskim, kierunku. Dla nowych nacjonalistycznych populistów „polski hydraulik” czy jakikolwiek inny rodzaj „przybysza z Europy wschodniej, który zabiera nam pracę” to cel naturalnej wrogości zaraz po uchodźcach z Bliskiego Wschodu. Z kolei dla obrońców „starego porządku” czyli demokracji liberalnej, Polska po „Dobrej Zmianie” to koń trojański w Europie. Z obu perspektyw widzimy niestety jedno: Polska to już nie zielona wyspa, nie wschodnia flanka i nie żaden europejski tygrys. Polska to w tej chwili outsider, najwyżej wschodnia rubież. Kłopot, nie skarb.

I tu płynnie dochodzimy do tego, co dla nas być może najgroźniejsze, czyli do tandemu Donald Trump - Władimir Putin. Pierwsze miesiące 2017 roku pokażą nam w pełni, do czego zdolny będzie się posunąć nowy prezydent USA - i czy rzeczywiście jego handlowe nastawienie do polityki międzynarodowej skończy się ofertą „sprzedam” w odniesieniu do tak zwanej wschodniej flanki NATO. Jest też wciąż jakaś nadzieja w amerykańskiej klasie politycznej, być może we władzach stanowych, także sądowniczych. Nie da się wykluczyć, że Donald Trump zostanie pod pewnymi względami politycznie ubezwłasnowolniony - i oby tak było, jeśli chodzi o kwestie dotyczące NATO. W przeciwnym wypadku wszystkie opisane dotąd problemy mogą stać się dla nas naprawdę drugorzędne, a nasze myśli i emocje będą musiały zostać podporządkowane kwestii przetrwania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Świat w chaosie, a polska polityka coraz bardziej brutalna. Co przyniesie 2017 rok? - Portal i.pl

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany