Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strażacy w habitach. O straży pożarnej z Niepokalanowa

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Brat Janusz Kulak, prezes OSP Niepokalanów, jedynej takiej straży pożarnej na świecie
Brat Janusz Kulak, prezes OSP Niepokalanów, jedynej takiej straży pożarnej na świecie naszemiasto.pl
Babcie łapały się za głowę, wołając: „Będzie koniec świata! Proboszczowie się za gaszenie biorą!”. Ale fama o braciach strażakach z Niepokalanowa rozchodziła się po okolicy. Zaskarbili sobie sympatię okolicznej ludności za ofiarną swoją pracę. Wrażenie robiło to, że bracia, po dojechaniu na pożar, odmawiali krótką modlitwę, „W imię ojca i syna” i biegiem ruszali w płomienie – mówi brat Janusz Kulak, prezes OSP Niepokalanów, jedynej takiej straży na świecie.

Od Wielkiego Piątku do Rezurekcji bracia strażacy z Niepokalanowa będą pełnić wartę przed Grobem Pańskim?

Na terenie parafii mamy prócz naszej jednostki jeszcze dwie inne Ochotniczej Straży Pożarnej i przyjęło się, że to te jednostki pełnią wartę przy Grobie. W czuwanie zaangażowani są też miejscowi harcerze. Tak jest od lat. Jak sięgam pamięcią; to nigdy bracia nie czuwali przy Grobie Chrystusa. W Wielki Czwartek, Wielki Piątek i w Wielką Sobotę, jako zakonnicy, jesteśmy bardziej zaangażowani w liturgię niż w czuwanie przy Grobie Pańskim.

Chyba, że w okolicy wybuchnie pożar. Wtedy nawet liturgię trzeba zostawić, żeby pojechać z pomocą?

To już jest wyższa konieczność. Wtedy opuszcza się Chrystusa dla Chrystusa. Opuszczenie Chrystusa dla drugiego człowieka – dla Chrystusa – jest wtedy o wiele ważniejsze niż czuwanie przy Grobie.

W tym roku, w lipcu straż z Niepokalanowa – a jest to jedyna taka straż na świecie, będzie obchodzić 90 lat swojego istnienia. Jak było z jej powstaniem?

Zacznę od tego, że ojciec Maksymilian Kolbe uzyskawszy ziemie od księcia Jana Druckiego-Lubeckiego, założył tu w 1927 roku klasztor, który nazwał Niepokalanów na cześć Matki Bożej. W klasztorze działało wydawnictwo i wydawany był miesięcznik, „Rycerz Niepokalanej”. W pierwszych numerach tego miesięcznika ojciec Maksymilian pisał, że przyjmie do zakonu kandydatów, którzy poświęcą się temu charyzmatowi – ewangelizacji przez słowo drukowane. Przed II wojną światową był to największy klasztor na świecie liczący przeszło 700 zakonników i najnowocześniejsze wydawnictwo. Można powiedzieć, że powstało małe miasteczko. Byli ludzie, był najnowszy sprzęt, były elektrownie, które wytwarzały prąd; było też całe zaplecze. Ale była też całkiem uzasadniona obawa, że gdyby powstał pożar, to wszystko mogłoby pójść z dymem. Budynek do budynku przylegał jak grzyb do grzyba; budynki były drewniane, kryte papą. W budynkach mieściły się najnowocześniejsze maszyny drukarskie. Ojciec Maksymilian zlecił więc bratu Salezemu, żeby zorganizował wewnętrzną straż pożarną. I tak też się stało.

Czyli jak?

Brat Salezy namówił do straży kilkunastu zakonników. Odbyło się to przy współpracy przedstawiciela zakładu ubezpieczeń społecznych – ponieważ maszyny były ubezpieczone, a więc dla ubezpieczyciela też było korzystne, że taka wewnętrzna straż powstanie i w razie czego te maszyny będą chronione przed jakimś nieszczęściem. Zakonnicy zostali przeszkoleni i po zdaniu kursu podstawowego, 2 lipca zawiązali wewnętrzną straż pożarną w Niepokalanowie. Bracia kupili sikawkę ręczną marki „Tryumf”, zgromadzili potrzebny materiał, taki jak bosaki, wiadra. Na środku dziedzińca klasztornego postawili szopę, która robiła za remizę i w ramach czasu wolnego organizowali sobie ćwiczenia.

A także, jak słyszałam, sami wykonywali potrzebny sprzęt, sami robili drabiny. A i pierwszy beczkowóz powstał po prostu z beczki na kołach?

Tak jest; była stolarnia, to bracia stolarze zrobili dla strażaków drabiny. Beczkowóz powstał z beczki po ropie, dodano dwa kółka. W kuźni zrobiono bosaki, obstalowano kije i taki sprzęt bracia mieli na początku. Przede wszystkim szli w wyszkolenie. Na tamte czasy byli chyba najbardziej wyszkoleni, jeśli chodzi o gaszenie pożarów.

Pierwszy chrzest bojowy bracia przeszli właśnie w klasztorze?

Zapaliła się klasztorna elektrownia. Kronikarz ciekawie opisał to zdarzenie. Była zima, motor pracował pełną parą. Elektrownia posiadała bowiem trzy motory – generatory. Dwa odpoczywały, a jeden pracował. Brat mechanik pilnował, aby motor sprawnie pracował. Miał pomocnika i ten pomocnik naraz przychodzi do brata i mówi: „Bracie, jest coś nie tak, wszystko takie gorące. Rura rozgrzana do czerwoności”. Brat machnął ręką: „A bo to raz była taka rozgrzana” – i zbagatelizował te uwagi.

O masz ci los!

Od rury zapaliło się poddasze. Na poddaszu był zbiornik z ropą, który się rozszczelnił. Pożar był tak duży, że zbiegli się ludzie z okolicy, z wołaniem: „Braciszki się palą!” Elektrownia się spaliła, ale uratowano zecernię, drukarnię – a wszystkie te budynki przylegały do siebie.

Więcej pożarów w klasztorze nie było?

Były! Ale już nie takie. Raz zapalił się stary internat, w którym składowano węgiel. Akcja trwała kilka dni, żeby to ugasić. Ale były i mniejsze incydenty. Raz jeden z braci, staruszek, postawił sobie świeczkę na krzesełku, położył się spać. Świeczka się dopaliła, zapaliło się krzesełko, od niego zapaliła się poduszka. Na całe szczęście brat nie zamknął drzwi, dobrze to pamiętam, bo byłem świadkiem tej akcji. Wybudziliśmy go szybko, dogasiliśmy pożar wiaderkiem wody. Brat, oszołomiony rano, nawet w lustro nie spojrzał, tylko szybko, szybko, poszedł do kaplicy. A w kaplicy powitał go gromki śmiech, bo całą twarz miał okopconą.
Po tamtym pierwszym pożarze w klasztorze, swoistym chrzcie bojowym, mimo że była to nasza wewnętrzna straż pożarna, to ludzie zorientowali się, że jest sprzęt i że bracia są wyszkoleni; na własne oczy widzieli tę sprawną akcję, więc zgłaszali się z prośbą o pomoc. Zatem kiedy poza Niepokalanowem coś się działo, gdzieś wybuchał pożar, to bracia pomocy nie odmawiali. Ale żeby formalnie mogli wyjeżdżać na zewnątrz, zarejestrowali działalność, tak jak robi to każda straż ochotnicza w Polsce. Choć nasza, jak pani wspomniała, jest wyjątkowa, bo jedyna taka na świecie. A potem to już ludzie nie wyobrażali sobie, żeby braci zakonnych nie było czy to przy jakimś pożarze, czy innym zdarzeniu. Wspomnę tylko, że przepisy zakonne były bardzo rygorystyczne. Zakonnik nie mógł sobie habitu zdjąć, powiesić na wieszaku i iść do różnych prac.

Nawet zakonnik – strażak?

Nawet. W habicie chodziło się w pole, w habicie się odpoczywało – wiadomo, że były to robocze habity. Bracia strażacy też nie byli zwolnieni z tego przepisu. Musieli w habitach wyjeżdżać do pożarów. A że w takich długich byłoby im niewygodnie, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby je skrócić do kolan, żeby wygodnie było wejść po drabinie. Na to fartuch, pas, hełm i tak ubrani wyjeżdżaliśmy jeszcze do 1999 roku. Po przemianach, jakie nastąpiły, strażacy musieli mieć odpowiednie ubranie, stąd od tego czasu już nie wyjeżdżamy w habitach.

Ale w okolicy wszyscy i tak rozpoznają strażaków-braciszków.

Bo mamy swoiste logo i napis na mundurze OSP Niepokalanów, i w ten sposób odróżniamy się od innych naszych druhów strażaków.

Wśród ludzi z okolicznych miejscowości – jak słyszałam – żywa jest pewna anegdota. Otóż opowiadają, że kiedy gdzieś na wiosce się pali i wezwana zostaje straż pożarna, to przyjeżdża jedna i nie może ognia ugasić. Przyjeżdża druga i też nie może ugasić. Dopiero jak braciszkowie przyjadą, to mieszkańcy oddychają z ulgą, bo ogień zostaje opanowany. Chyba nie bez przyczyny tak mówią?

Dzisiaj cały program szkolenia i doposażenia straży jest na bardzo wysokim poziomie, zatem inne jednostki również ten wysoki poziom reprezentują. W dawniejszych czasach rzeczywiście było inaczej. A bracia byli zawodowymi strażakami, dbali o wyszkolenie, dbali o sprzęt, dkabli o to, żeby ta motopompa zapaliła w każdej chwili, żeby zawsze była benzyna, bo z nią też w różnych czasach było różnie. Na pierwszym miejscu stawiali jednak wyszkolenie. Stąd nie wyobrażano sobie, żeby na akcji gaszenia nie było braci strażaków. Były różne przypadki: palił się kościół w Żyrardowie, bracia też tam byli i gaszenie poszło sprawnie. Wspomnienia są i takie, że w zakładach lniarskich w Żyrardowie – bo bracia aż tak daleko wyjeżdżali – zdarzyło się raz ogromne zadymienie. Najechało się straży bez liku, ale nie mogli bezpiecznie wejść. A bracia z Niepokalanowa mieli już aparaty do ochrony dróg oddechowych. Brat Cherubin, najdzielniejszy strażak, nawet ma swoją ulicę w Tarasinie, włożył aparat, wszedł z braćmi do środka. Nie było ich długo, wszyscy się zastanawiali, co się stało. Nagle wychodzą! Mają ze sobą belę lnu, która się tliła. To ona okazała się sprawczynią tego wydarzenia. No i było po pożarze. Osobną kwestią było to, że inne jednostki straży nie miały takiego sprzętu jak straż z Niepokalanowa. Bracia zaś dbali o wyposażenie. W małym palcu mieli taktykę gaszenia pożaru. Po wojnie do pożaru jeździli samochodem Dżems, który przerobili z amerykańskiej wojskowej ciężarówki, włożyli tam beczkę z wodą; było też pomieszczenie dla załogi i miejsce na motopompę. Można było sobie wyobrazić, że w trakcie, kiedy bracia jechali do pożaru, to mechanik już zdążył odpalić motopompę, a bracia węże trzymali w rękach. Jak dojechali do pożaru, to wystarczyło tylko raz-raz rozrzucić węże, podłączyć i woda gasiła ogień. W tamtych czasach robiło to na ludziach ogromne wrażenie. I rozchodziła się fama, że bracia są skuteczni. Rzeczywiście – byli skuteczni. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że stanowili fenomen.

Była i druga strona medalu. Niektórzy, widząc braci w habitach, wołali: „Koniec świata idzie, bo proboszczowie się za gaszenie zabrali”.

Tak było na początku; wiadomo, nie było mediów, ludzie na wsi nie mieli takich kontaktów, jak dzisiaj. Jak więc bracia w habitach dojechali – ale trzeba też powiedzieć, że oni sobie usprawnili działalność. Ustawili bowiem wysoką wieżę drewnianą, zwaną czatownią i na tej wieży szczególnie latem, zwłaszcza, jak przychodziły burze, siedział najodważniejszy strażak zakonny i obserwował okolicę. Pioruny wokół trzaskały, błyskawice biły, a on trzymał w ręku odgromnik. A tym odgromnikiem był różaniec. Brat modlił się i przy okazji obserwował, czy gdzieś dymu nie widać. Jak wypatrzył dym na horyzoncie, a w nocy łunę na niebie, to miał trąbkę, która wisi w naszym muzeum do dzisiaj; na tej trąbce trąbił, żeby już czasu nie marnować i nie schodzić z wieży. Kiedy reszta braci się zbiegała, instruował, w którym kierunku mają jechać, bo coś tam się dzieje. Kiedy bracia strażacy dojechali do pożaru, to jak starsze osoby w wiosce zobaczyły habity, pomyślały – sutanny. No i babcie łapały się za głowę, wołając: „Będzie koniec świata! Proboszczowie się za gaszenie biorą!”. Ale fama o braciach się rozchodziła. Zaskarbili sobie sympatię okolicznej ludności za ofiarną swoją pracę, za poświęcenie. A przede wszystkim na ludziach ogromne wrażenie robiło to, że bracia, po dojechaniu na pożar, rozeznaniu się w sytuacji, kiedy był na to czas, to odmawiali krótką modlitwę, „W imię ojca i syna” i biegiem ruszali w płomienie. Po akcji – tak samo. Zbiórka za samochodem, modlitwa za pogorzelców, za tych, których spotkało nieszczęście. Ludzie więc widzieli tę duchową stronę, że poza ratowaniem materialnym braciszkowie dawali duchowe i modlitewne wsparcie dla tych, którzy niejednokrotnie stracili cały dorobek swojego życia.

Wyprzedził brat moje pytanie, bo właśnie o to chciałam zapytać – o tego rodzaju formę apostolską. O to, że bracia nie tylko skutecznie gaszą ogień czy ratują w wypadkach, ale też nie zapominają o tym, żeby dawać świadectwo – kim są i po co to robią.

Mamy w naszej kronice taki zapis, że razu pewnego po burzy, bracia się zbiegli na alarm. Były lata 30. Ojciec święty Maksymilian Kolbe, który akurat przechodził i zobaczył, że bracia się zbierają do wyjazdu, postanowił zabrać się z nimi. Chciał zobaczyć jak to gaszenie pożaru w ich wydaniu wygląda. Drogi, wiadomo, były straszne. Samochód ugrzązł w błocie i dalej ani rusz. Bracia chwycili więc motopompę – bo mieli już motopompę marki Silesia - i nieśli ją pieszo na własnych ramionach. Ojciec Maksymilian oświetlał im drogę latarką, uczestniczył w tej całej akcji. Później powiedział, że jednym z dzieł niesienia pomocy drugiemu człowiekowi jest właśnie straż pożarna. Bardzo doceniał ich pracę, zawsze prosił o raporty z akcji, kto, nie daj Boże ucierpiał i co się działo. Doceniał niesienie pomocy to bezinteresowne. Bracia od strony duchowej zawsze starali się wesprzeć tych, którzy stracili dorobek życia. Ludzie również to doceniali. Choć po wojnie różnie bywało.

Bracia strażacy z Niepokalanowa byli solą w oku komunistycznej władzy?

To były trudne czasy. Władze komunistyczne sceptycznie podchodzili do braci strażaków, mówili, że to działania na pokaz, propaganda. Były przypadki, że zabraniano ludziom wzywać braci do pożarów. A kiedy ludzie krzyczeli, gdy się paliło: „Gdzie są bracia?!”, to milicjant radził: „Ja nie mogę ich wezwać. Ale jeśli wy wezwiecie i przyjadą, to my nie będziemy mieli nic do powiedzenia”. Ludzie sami więc dzwonili, że się pali. Były przypadki niespodziewanych kontroli w klasztorze, ale bracia zawsze wychodzili z nich zwycięsko. Z biegiem czasu władza przekonała się do wyszkolenia i możliwości braci i też zaczęli nas doceniać. Ale wiadomo, że ówczesną władzę kłuł w oczy zakonnik w habicie. A nasi strażacy byli tak wyszkoleni, że wygrywali zawody, a raz wygrali samochód – Star 244.

Dziś strażacy wyjeżdżają już nie tylko do pożarów. Widziałam nagranie, jak ratujecie sarenkę, wyciągając ją ze studzienki, do której wpadła.

Kiedyś było dużo gospodarstw indywidualnych, chaty jeszcze słomą kryte, budownictwo drewniane, pożarów wiele. Z biegiem lat budownictwo się zmieniło, pożarów jest mniej. Dziś straż pożarna to jest służba ratownicza – do wszystkiego – od ściągania kotów z drzew, przez wypompowanie wody z piwnicy, do pomocy przy wypadkach drogowych. W tej chwili strażacy aktywnie działają w związku z pandemią. Jesteśmy wyszkoleni w ratownictwie medycznym, mamy sprzęt, torby medyczne PSP R-1, butle z tlenem, pulsoksymetry, termometry. Teraz uczestniczymy w akcji roznoszenia maseczek od domu do domu.

Brat doświadczył w pracy strażaka takiego zdarzenia, które określiłby mianem cudu? Czegoś, czego nie można logicznie wytłumaczyć, wyjaśnić?

Cuda dzieją się na okrągło. Nie zawsze je dostrzegamy w tamtym momencie, kiedy robimy swoje. Czasem wydaje się, że sprawa jest już zupełnie beznadziejna, że reanimacja nie pomoże, ale robi się co trzeba i człowiek cudem wraca do życia. Widziałem wypadki, z których, wydawałoby się, nikt nie powinien przeżyć, a okazywało się, że nikomu nic się nie stało. A jeśli już wspomniała pani o zwierzętach, to traktujemy je szczególnie. Jako bracia od świętego Franciszka, który miłował przyrodę, mówiąc, że widzimy w niej dzieło Stwórcy – również bardzo ją doceniamy i z wielką troskliwością podchodzimy do naszych braci mniejszych. A to sarenkę uratować, a to kotka, a to pieska, a to węża trzeba odłowić z mieszkania.

O strażakach często mówi się, że są bohaterami. Poczuł się brat kiedykolwiek jak bohater? Co to dla brata znaczy być bohaterem?

Tego bohaterstwa w zawodzie strażaka troszkę jest. Każda udana akcja, każde ratownicze przedsięwzięcie przynosi radość. A ja jestem dowódcą – jeśli coś nam się uda, to mam satysfakcję, że decyzja, którą podjąłem, przyniosła sukces. Przede wszystkim jednak dziękuje się Bogu; ja jestem tylko narzędziem w Jego rękach. Czasem zadowolenie przynoszą, wydawałoby się, niewielkie rzeczy. Jak piesek, wyniesiony z zadymionego miejsca. Ledwo już zipał, podłączyłem mu tlen, siedziałem przy nim z pół godziny. Jaka to była radość, kiedy doszedł do siebie; przeżył. Udało się!

Jak brat trafił do zakonu franciszkanów?

Pochodzę z ziem zachodnich, z Cybinki. Nawiasem mówiąc, jest o miejscowość, w której ujawniono pierwszy przypadek COVID-u. Byłem ministrantem, udzielałem się w kościele i przyszła do mnie ta chęć, ten duch, to poczucie powołania. Szukałem zakonu, w którym mógłbym się znaleźć. Usłyszałem o Niepokalanowie, że miejsce szczególne, życie ciekawe. W Niepokalanowie więc przeszedłem całą formację. Dużo nas wtedy było; to tak zwany rocznik powołaniowy; po kanonizacji ojca Maksymilianie i po wizycie ojca świętego.

A do zakonnych strażaków?

Jako młody zakonnik biegłem raz rano do kaplicy i natknąłem się na brata, który upadł na drodze; inni bracia już go opatrywali. Spojrzałem na niego, on na mnie. Poszedłem dalej. To był brat Cherubin, który był strażakiem, bardzo oddanym; już o nim wspomniałem. Być może w duchu polecał, żeby ktoś go zastąpił, jak on odejdzie. I padło na mnie.

I teraz to brat jest prezesem straży Niepokalanowa.

W czasie formacji widziałem braci, którzy udzielają się w straży, ciekawiło mnie to. Wstąpiłem więc do straży i służę do dziś; już ponad 30 lat. Uprawnionych do wyjazdów, przeszkolonych jest nas teraz 9 braci. Nie licząc starszych, którzy nadal do straży należą, na walne zebrania przychodzą. Co trzy lata przechodzimy badania lekarskie, jest to rygorystycznie przestrzegane. Jak każda ochotnicza straż pożarna w Polsce jesteśmy stowarzyszeniem i działamy jak każda straż – te same obowiązki i zadania. To ofiarna praca, ale nigdy nie odmawiamy pomocy komuś, kto jest w nieszczęściu. Straż nigdy nie mówi nie; nie robi fochów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Strażacy w habitach. O straży pożarnej z Niepokalanowa - Portal i.pl

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany