Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieść o dwóch takich, co przywrócili Legię Warszawa do Europy, ale nie ma między nimi chemii: Czesławie Michniewiczu i Dariuszu Mioduskim

Adam Godlewski
Adam Godlewski
Kto by pomyślał, że wybuchowa mieszanka amerykańsko-białoruskich doświadczeń Dariusza Mioduskiego i Czesława Michniewicza, i brak chemii między tymi głównymi architektami sportowego sukcesu mistrzów Polski ożywczo podziała na Legię Warszawa w Europie?
Kto by pomyślał, że wybuchowa mieszanka amerykańsko-białoruskich doświadczeń Dariusza Mioduskiego i Czesława Michniewicza, i brak chemii między tymi głównymi architektami sportowego sukcesu mistrzów Polski ożywczo podziała na Legię Warszawa w Europie? fot. adam jankowski/polska press
W każdym z czterech minionych sezonów w kasie Legii Warszawa brakowało około 12 milionów euro, aby spiąć budżet. Już teraz wiadomo, że w obecnych rozgrywkach pieniądze będą się zgadzały, nawet jeśli klub musi spłacać zaciągnięte w ostatnich latach długi. W lipcu i sierpniu stołeczni piłkarze zarobili w UEFA ponad 5,5 miliona euro. A kolejne miliony leżą w Market Pool, kasach biletowych na trzy mecze fazy grupowej Ligi Europy, a przede wszystkim na boisku. Nie byłoby tych przychodów, które są efektem sportowego sukcesu, gdyby nie mieszanka wybuchowa, jaką stanowią urodzony na Białorusi trener Czesław Michniewicz oraz wykształcony w USA właściciel klubu Dariusz Mioduski. Jak dobrze znamy tych dwóch głównych autorów awansu?

- I na pytanie, gdzie jest ta Legia, odpowiadam: - w Europie! - tak można sparafrazować emocjonalną wypowiedź Dariusza Szpakowskiego, który w 1995 roku właśnie w tymi słowami pożegnał się z widzami TVP ze stadionu w Goeteborgu w odniesieniu do aktualnej sytuacji w Legii Warszawa, która już jutro – o godzinie 16.30 - rozpocznie rywalizację w fazie grupowej Ligi Europy.

Było aż 55 milionów złotych deficytu. W każdym sezonie...

Oczywiście, 26 lat temu stołeczni piłkarze wywalczyli awans do Ligi Mistrzów, ale tegoroczny sukces także jest duży. A smakuje tym lepiej, że został wywalczony po kilku sezonach pucharowej posuchy. Nie bez udziału fartu, ale także – co trzeba uczciwie oddać - po bardzo dojrzałej grze mistrzów Polski. Lepszej, i to zdecydowanie, niż w przednich czterech edycjach, gdy grupowe spotkania zawodnicy Legii mogli oglądać wyłącznie w telewizji. A kasa nie tylko świeciła pustkami, ale trzeba jeszcze było zasypywać olbrzymią dziurę finansową. Od przejęcia klubu od ITI przez Dariusza Mioduskieo (najpierw ze wspólnikami) budżet zawsze był przecież sporządzany w oparciu o wpływy z występów w fazie zasadniczej Ligi Europy. Wpływy, jak się okazywało, wirtualne…

Rachunek był w sumie prosty: podążając ścieżką mistrzowską od początku kwalifikacji - wraz z grantem z Market Pool i kilkoma punktami w grupie LE - do podniesienia z boiska Legia miała około 12 milionów euro. Zapytany, czy takie było coroczne manko, Dariusz Mioduski odparł mi przed dwoma laty: - Trzeba było dołożyć. Nie chcę mówić o szczegółach, ale to jest mniej więcej ten rząd wielkości...

12 milionów euro, czyli – przy dzisiejszym przeliczniku - 55 milionów złotych. Tyle rocznie brakowało w kasie Legii, w zestawieniu wydatków z zaplanowanymi wpływami w ostatnich czterech sezonach… Tym razem nie będzie już jednak deficytu. Wczoraj, rozmawiając z właścicielem Legii (obszerny wywiad z Dariuszem Mioduskim opublikujemy jutro) ponowiłem pytanie o podstawy budżetu. – Tak, ten tegoroczny również był oparty o wpływy z grupy Ligi Europy. A to oznacza, że obecne rozgrywki skończymy na zero, pieniądze na pewno się zepną – stwierdził prezes mistrzów Polski. – Oczywiście, nie będzie wielkich szaleństw, gdyż po niepowodzeniach w latach poprzednich trzeba było zaciągać kredyty. Na obsługę długu także jednak tym razem zarobimy w Europie. Już wiadomo, że pod względem finansowym będzie to najlepszy sezon Legii od czterech lat.

Książkę trzeba jeszcze zrozumieć, a nie tylko przeczytać

Przed rokiem trener Czesław Michniewicz zatrudniony w charakterze ratownika, jeszcze poległ w Europie; i to z kretesem. A i na początku obecnych kwalifikacji, po meczu z Florą Tallin w II rundzie, znany z barwnego języka trener Bogusław Kaczmarek oceniał:

- Poziom był taki, jakby główne trofeum stanowił Puchar Pasztetowej, a nie kasa liczona w milionach euro… Drużyna z Łazienkowskiej jest daleka od formy uprawniającej do optymizmu przed starciami z europejskimi średniakami. Warszawski klub to zresztą przypadek szczególny; duży budżet nawet w skali europejskiej i przepiękny ośrodek, a od dywersji w eliminacjach Ligi Mistrzów z wystawieniem Bartka Bereszyńskiego przed kilku laty, nadal popełnia błędy własne i niewymuszone.

Doświadczony szkoleniowiec dodawał zresztą z przekąsem: - Ludzie zarządzający stołecznym klubem zachowują się tak, jakby byli odporni na wiedzę. Nie wystarczy przecież przeczytać książkę, trzeba ją jeszcze zrozumieć. Tymczasem po właścicielach Legii najlepiej widać, że uczyć się, nie oznacza - umieć. Niestety…

Kasa misiu kasa… Wreszcie jednak się zgadza!

Ocena byłego asystenta Leo Beenhakkera w reprezentacji Polski była surowa, ale na tamtym etapie pucharowej rywalizacji absolutnie uprawniona. Na szczęście później - w spotkaniach z Dinamem Zagrzeb i Slavią Praga - Legia się rozpędziła. Dał też o sobie znać taktyczny kunszt Michniewicza. Z Chorwatami zabrakło jeszcze nie tylko jakości, ale przede wszystkim doświadczenia na takim etapie rywalizacji, cwaniactwa. Natomiast po meczu z Czechami, księgowy z Łazienkowskiej mógł wreszcie zacząć liczyć wpływy z UEFA!

Za przebrnięte rundy i szósty najniższy współczynnik wśród uczestników fazy grupowej tegorocznej Ligi Europy warszawianie skasowali już ponad 5,5 miliona euro (prawie 25 milionów złotych). A kolejne miliony leżą w Market Pool, kasach biletowych na trzy mecze fazy grupowej, a przede wszystkim na boisku. Wygrana w grupie to przecież 630 tysięcy euro (blisko 3 mln PLN), remis - 210 tysięcy (blisko milion złotych). Owszem, grupowi rywale: Napoli, Leicester i Spartak Moskwa są znacznie wyżej notowani, ale i z murawy legioniści powinni coś zgarnąć.

Biorąc powyższe pod uwagę, po transferze Josipa Juranovicia (za około 3 miliony euro do Celticu Glasgow) stołeczny klub mógł więc - wreszcie! - poszaleć na rynku transferowym. I końcówkę okienka Legia miała efektowną - sprowadziła kilku stranierich z bardzo ciekawym CV i dużym międzynarodowym ograniem, również w reprezentacjach krajów. W sumie wydając na letnie wzmocnienia i uzupełniając równowartość kwoty uzyskanej ze sprzedaży Juranovicia do Szkocji. – To było bardzo dobre okienko, mamy teraz w zespole naprawdę dużo jakości – ocenia Mioduski. – Teraz najważniejsze, żeby nowi zawodnicy jak najszybciej weszli do zespołu i zaaklimatyzowali się w Warszawie, a trener umiejętnie rotował składem. Oceniam, że przy obecnej kadrze jesteśmy w stanie połączyć występy w Lidze Europy i krajowych rozgrywkach.

Chemia nie przekłada się na wyniki przy Łazienkowskiej?

Wzmocnienia na finiszu okienka transferowego powinny - wreszcie! - korzystnie wpłynąć na relacje między właścicielem klubu a trenerem, które w poprzednich tygodniach można było określać mianem szorstkiej przyjaźni. Zresztą nawet wczoraj zasugerowałem Mioduskiemu, że w okolicach Łazienkowskiej powszechna jest opinia, że dopóki prezesem i trenerem nie będzie chemii – a obecnie na pewno jej nie ma – będzie szansa na skuteczną rywalizację na trzech frontach. To znaczy w LE, PKO BP Ekstraklasie i Pucharze Polski. Właściciel Legii najpierw spojrzał nieco zdziwiony, chwilę pomyślał, a na koniec stwierdził: - Chyba rzeczywiście coś w tym jest. Przecież, gdy trenerem był Vuko (Aleksandar Vuković) była między nami wielka chemia, ba - przechemia. Niestety, nie było wyników. Teraz relacje są inne, zatem niech rezultaty także będę inne. Jak najdłużej!

Po prawdzie zresztą, gdyby nie ten – posiadający z jednej strony zagraniczne korzenie, a z drugiej takowe doświadczenie – właścicielsko-trenerski duet, impas przy Łazienkowskiej mógłby trwać nadal. Co zatem wiemy o dwóch takich, co przywrócili Legii europejskie puchary?

Popisowy numer Cześka: „Milion ałych roz”

Warto w tym miejscu przypomnieć, że Michniewicz przyszedł na świat – w polskiej rodzinie - jako obywatel Związku Radzieckiego, mama dostała nawet z tego powodu gratulacje od Leonida Breżniewa, pierwszego sekretarza komunistycznej partii tego nieistniejącego już kraju. Czesio otrzymał paszport z nadrukiem: CCCP, i posługiwał się tym dokumentem przez całkiem długi czas. Gdyż dzięki niemu mógł odwiedzać dziadka, który po wojnie nie skorzystał z prawa do repatriacji, tylko został w Brzozówce na Białorusi.

Zatem formalnie jego wnuk urodził się właśnie jako Białorusin. I Michniewicz, jak na człowieka wschodu przystało, ma skłonność do biesiadowania, jest wyjątkowo odporny na alkohol, a przy tym pięknie… śpiewa. Nie tylko po rosyjsku, ale popisowy numer: „Milion ałych roz” z repertuaru największej divy byłego ZSRR, Ałły Pugaczowej, wykonuje chyba nawet lepiej niż… ona!

Odkąd został trenerem, zawsze był pracoholikiem. OK, pewnie Zbigniew Boniek mógłby zarzucić, że Michniewicz jedzie na picu, ale drony, komputery i laptopy rodem z NASA, czy szpiegowskie komórki, to akurat w jego przypadku nie są ozdobne gadżety. Naprawdę umie zrobić z nich użytek. Właściwy, to znaczy z korzyścią dla zespołu.

Ba, mógłby nawet szukać roboty w… kontrwywiadzie, w każdym razie członków banku informacji duńskiej młodzieżówki wyprowadził w pole na zgrupowaniu w Grodzisku Wielkopolskim. A może nawet na zupełne manowce, organizując trening z lipnymi stałymi fragmentami i schematami.

A potem - choć oficjalnie stanowczo się wypiera i kategorycznie zaprzecza - specjalnie zagrał z Duńczykami niedopompowanymi piłkami; żeby wyprowadzić z równowagi lepiej technicznie wyszkolonego przeciwnika. I dzięki temu wygrał! Co pokazuje, że nie stroni od niekonwencjonalnych metod w robocie. Jest świetnym rozmówcą, ba - chodzącą kopalnią anegdot, ale po czerwonej kartce, którą został ukarany w meczu ze Śląskiem wyciszył się, argumentując sucho: - Teraz nie jest dla mnie dobry czas na wywiady...

Od początku nie chciał być jak... capello

Gdy startował w zawodzie trenera, na początku obecnego stulecia, powiedział mi w dość luźnej rozmowie: - Powiedziałem sobie, że gdy zostanę trenerem, nie będę niczym capello - z małej litery, bo nie chodzi mi o Fabio Capello tylko o gościa, który drapie się pod kapeluszem i próbuje coś wymyśleć na poczekaniu. Ja sobie założyłem, że zawsze, przed każdym meczem będę miał przygotowaną jakąś koncepcję. I jak postanowił - tak zrobił.

Można oczywiście wiele zarzucać Michniewiczowi, do ideału sporo trenerowi brakuje – bywa trudny w relacjach, jako dziennikarz także przeżyłem z Czesławem cztery pory roku - ale trzeba mu oddać, że przed każdym meczem skrupulatnie odrabia pracę domową. I ma nie tylko plan A, ale nawet B. Wystarczy przypomnieć, że w 2007 roku, sięgając po tytuł z Zagłębiem, potrafił nauczyć lubińskich piłkarzy płynnego przechodzenia na różne systemy ustawienia w obronie (czterech lub trzech obrońców w linii) w trakcie spotkania. Do dziś jest to rzadkość w naszej piłkarskiej rzeczywistości. A wtedy - był to wręcz zupełnie inny wymiar!

Mioduski posiadał kopalnie złota, ale lepszy był... browar

- Darek spokojnie mógłby być notowany na liście 100 najbogatszych Polaków. Pewnie nie w czołówce, gdyż na pewno są bogatsi, ale widziałem w tym zestawieniu i takich, których wartość majątku na pewno była mniejsza niż Mioduskiego. Tyle że Darkowi nigdy nie zależało na takim rozgłosie - powiedział mi kilkanaście miesięcy temu bliski współpracownik właściciela Legii.

Mioduski młodość spędził w USA, wykształcił się na Harvardzie, do dziś zresztą posiada nie tylko polski paszport, jest również obywatelem Stanów Zjednoczonych. I z jednej strony ma amerykańskie spojrzenie na wiele spraw, ale też sentyment do Wielkiego Brata (jego osobisty doradca medialny wykasował mi kiedyś przy autoryzacji antyamerykański fragment z wywiadu z… Vukoviciem). Pewnie mało osób to pamięta, ale pan Darek jest także niedoszłym… wiceministrem skarbu w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza.

Wartość posiadanych aktywów Mioduski znacznie powiększył oczywiście jako jeden z najbliższych współpracowników Jana Kulczyka. Transakcje nadzorował jako menedżer, ale jednocześnie ponosił ryzyko jako wspólnik. A to opłaciło się wszystkim stronom! Inwestycje w kopalnie złota w Namibii, pola naftowe w Azji i Afryce, ale przede wszystkim w… browary ugruntowały jego finansową pozycję.

Dość powiedzieć, że odsprzedaż kilkunastu procent akcji światowemu potentatowi w tej branży - koncernowi SABMiller - przyniosło konsorcjum Kulczyka, (zarządzanego osobiście przez Mioduskiego) ponad 1,5 miliarda euro przychodu.

Ile z tej kwoty trafiło na konto obecnego właściciela Legii, do dziś stanowi tajemnicę… handlową. Na pewno jednak oddaje rząd wielkości, jakimi kwotami w życiu obracał. I jednocześnie pokazuje, że nie rzucił się z motyką na słońce, oferując za 40-procent akcji Legii mniejszościowym udziałowcom niemal 40 milionów złotych. Wedle cytowanego wyżej współpracownika - jednego z najbliższych - zainwestował już zresztą w Legię ponad - i to grubo - 100 milionów złotych z własnych środków. W formie pożyczek, ale z całą pewnością stać byłoby Mioduskiego na ich umorzenie.

O czym jeszcze warto pamiętać na koniec dnia?

Pytanie, jak głęboko może - i będzie chciał - sięgnąć do kieszeni właściciel Legii jeszcze tej jesieni? Transfery, niewątpliwie obiecujące, nie załatwiają sprawy. Opowiadał mi swego Bogusław Leśnodorski – były prezes stołecznego klubu, i były wspólnik Mioduskiego - że kluczowe dla jego bardzo udanej pod względem sportowym jako szefa Legii kadencji było jego doświadczenie ze świata… sportów ekstremalnych.

Wówczas nikt przy Łazienkowskiej nie żałował kasy nie tylko na najlepszą dostępną suplementację, ale i na regenerację zawodników oraz komfort podróży zespołu na wyjazdowe mecze w Lidze Europy i Lidze Mistrzów. Czartery plus odnowa (koniecznie w miejscu rozgrywania spotkania za granicą, jeszcze tego samego dnia) - to wszystko miało podnosić koszty każdej wyprawy o około milion złotych. Na pewno jednak były to dobrze wydane pieniądze.

Czy Mioduski będzie o tym pamiętał, a Michniewicz - który chętnie sięga po zdobycze nauki, techniki i medycyny – nie zawaha się o to zawnioskować? Nawet jeśli między właścicielem Legii a obecnym trenerem, którego kontrakt upływa 30 czerwca 2022, ale niedługo mają zostać rozpoczęte rozmowy o nowej umowie (jak wczoraj usłyszałem od prezesa) nie ma chemii?

Adam Godlewski

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Opowieść o dwóch takich, co przywrócili Legię Warszawa do Europy, ale nie ma między nimi chemii: Czesławie Michniewiczu i Dariuszu Mioduskim - Portal i.pl

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany