Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

[OFIARY STANU WOJENNEGO] "Najgorsza była niepewność...". Cisi bohaterowie stanu wojennego

Dorota Kowalska
Fot. Archiwum
Wielu z nich znamy z pierwszych stron gazetczy z telewizji. Ale wśród internowanych w okresie stanu wojennego są też ludzie zupełnie anonimowi. Cisi bohaterowie tamtego czasu.

Zabierali ich z domów, z zakładów pracy, czasami z ulicy. Po Stefana Niesiołowskiego przyszli w środku nocy. Wkurzony był strasznie. Dużo wtedy pracował: w redakcji, przy rozdzielaniu darów, które przyszły z Zachodu, biegał z jednego miejsca w drugie i myślał tylko o tym, żeby wreszcie odetchnąć. Przyszła sobota. Pomyślał: "Boże, pierwsza rzecz, to się wyspać". Dziecko już spało. Ktoś zapukał do drzwi, żona cicho: "Panowie do ciebie". Pomyślał, że to jakaś pomyłka. Zły był jak cholera, bo wiedział, że nie prześpi kolejnej już nocy. Wrzucił na siebie ciepłą kurtę z kapturem, wziął kilka rzeczy. Zawieźli go na komisariat w Łodzi, wielu ludzi z Solidarności już tam było. Przywieźli też jego brata. "Marek, jak tam rodzice, bardzo się przejęli?" - zapytał. Co chwila kogoś nowego dowozili. Marka Chwalewskiego z Pabianic przywieźli w samej piżamie. Opór stawiał, to go wzięli, w czym stał. Coś mu tam inni dali do ubrania. Z całej Łodzi ich zwozili tak przez parę ładnych godzin. Potem wyprowadzili na podwórko. "Marek, schowaj głowę, bo będą bili" - pouczył brata. Nie bili. Wprowadzili do samochodów i zawieźli do Sieradza.

Cele był maleńkie, przygotowane w pośpiechu. Byli z Markiem w "czwórce". On spał na dole, jako stary więzienny wyjadacz dostał uprzywilejowane miejsce. Noc była głucha, przeraźliwie zimna. Wiedział, że coś się dzieje, że coś jest nie tak. Leżeli na łóżkach i słuchali komunikatów nadawanych przez radiowęzeł. Usłyszeli też ten o wprowadzeniu stanu wojennego. Wiwatowali, bo było jasne, że nie wkroczą Sowieci. Po trzech dniach znowu wpakowali go do samochodu, obok siedział Jacek Bierezin.

Jechali pół dnia: Kalisz, Poznań. Przeszywał ich przeraźliwy chłód. Nagle wóz się zatrzymał, tamci przyszli ich zapytać, czy chcą wyjść, rozprostować kości. Wkoło żywego ducha, las i pola. Pomyślał, że to koniec. "Ja nie będę kopał dołu" - odwrócił się do Bierezina. Nie czuł nawet strachu, tylko wszechogarniającą rezygnację. Miał dość. "Słuchaj, łopaty nie mają" - rzucił przytomnie Bierezin. Pojechali dalej. Z zimna nogi miał jakby sparaliżowane. Ręce też mu zdrętwiały. Zobaczyli światła. Byli w Jaworzu.

Szybko przyszli koledzy, przywitali się. Siedział w doborowym towarzystwie: Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Roman Zimand, Jacek Bierezin, Władysław Bartoszewski, Bronisław Komorowski, Ryszard Bugaj. Bartoszewski był takim nieformalnym starostą. Wypuścili go w 1982 roku. - Opowiadałem już tyle razy tę historię. Nie wiem, czy się pani przyda - wzrusza ramionami.

CZYTAJ TAKŻE: Plutony specjalne ZOMO, SS Batalion Hempel, "Czarne diabły". Bezwzględni pałkarze Jaruzelskiego

W ciągu pierwszego tygodnia trwania stanu wojennego w więzieniach i ośrodkach internowania znalazło się około 5 tys. osób.

W dalszych tygodniach internowanych było 10 tys. ludzi w 49 ośrodkach internowania na terenie całego kraju. W celach lądowali głównie przywódcy NSZZ "Solidarność", doradcy związku, związani z nim intelektualiści, działacze opozycji demokratycznej. Dalszym 4 tys. osób, głównie przywódcom i uczestnikom strajków i protestów, już 24 grudnia 1981 r. przedstawiono zarzuty prokuratorskie i osądzono, zwykle na kary więzienia. Najwyższy wyrok otrzymała działaczka opozycyjna Ewa Kubasiewicz, skazana przez Sąd Marynarki Wojennej na 10 lat więzienia za udział w organizacji strajku w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. Powszechną praktyką było zwalnianie działaczy NSZZ "Solidarność" z pracy i zmuszanie ich do emigracji z kraju.

Stefan Niesiołowski to osoba znana, polityk, były wicemarszałek Sejmu. Ale wśród tych 10 tys. osób są i tacy, którzy prowadzą dzisiaj życie z dala od kamer, polityki, wielkiego biznesu - cisi bohaterowie tamtych czasów.

Eugeniusz Karasiński, lat 61. Działał w śląskiej Solidarności, był odpowiedzialny za poligrafię. Organizował farby i papier.

Czasami ciężko było zdobyć czarną farbę, więc drukowali w zieleni, a nawet w kolorze bordo. Pracował w Katowickim Przedsiębiorstwie Gospodarki Maszynowej Budownictwa Miejskiego. Wszystkie blokowiska z wielkiej płyty stawiały ich żurawie.
Sam z żoną i dzieckiem mieszkał w jednopokojowym rotacyjnym mieszkanku spółdzielczym na osiedlu Helenka w Zabrzu-Rokitnicy. 12 grudnia był na urlopie. Dzień później usłyszał komunikat w telewizji i postanowił nie wracać. Ukrywał się u rodziny, wykorzystał cały zaległy urlop, ale nie mógł tak żyć. Wiecznie uciekać. Miał żonę i małe dziecko. Wrócił do pracy, po dwóch tygodniach przyszła po niego Służba Bezpieczeństwa. Zawieźli go na komendę przy ul. Lompy. Wrzucili do małej celi. Pięć metrów na cztery. Dwa łóżka, ich pięciu. Spali na siennikach, takich płachtach bez wkładu. Pod płachtami zimny beton. Dostał zapalenia stawów obu rąk. Do dziś ma kłopoty z reumatyzmem. Potem przewieziono go do aresztu w Zabrzu-Zaborzu.

Wypuścili w czerwcu. Wyjechał z rodziną nad morze, żeby przeczekać do sierpnia, bał się, że wtedy mogą przyjść po niego ponownie. Zna ludzi, którzy byli internowani po dwa, trzy razy. Nie przyszli w sierpniu, przyszli 5 listopada. Nie bezpieka, ale ludzie z Wojskowej Służby Wewnętrznej. Zawieźli go na komendę uzupełnień i dali bilet na szkolenie wojskowe. Takie były rozkazy - wszystkie "elementy niepewne" wysyłać na trzy miesiące na poligon. Spali w namiotach, które ogrzewali kozą. To było gorsze niż areszt.

Potem wrócił do pracy, do swojego przedsiębiorstwa. Dyrektor był komunistą, ale przyzwoitym. Nie gnębił pracowników ponad miarę. Pracuje w tej firmie do dzisiaj, chociaż ta trzy raz zmieniała nazwę i status prawny.

Zrobił studia prawnicze z prawa pracy i bezpieczeństwa pracy. Pomaga, szkoli innych. - Najwięcej internowanych było właśnie na Śląsku, więc proszę posłuchać - bierze oddech.

Kolegę, Włodka Kapczyńskiego, zwinęli prosto z pracy, z poligrafii. Włodzimierz Kapczyński jest teraz w sanatorium w Kołobrzegu, więc rozmawiamy w przerwie między zabiegami, tuż po obiedzie. Przez cały stan wojenny robił zapiski. Dzień po dniu aż do 22 grudnia 1990 r., kiedy Lecha Wałęsę wybrali na prezydenta. Pisał, żeby nic mu nie umknęło. Wiedział, że dzieje się historia.

CZYTAJ TAKŻE: Plutony specjalne ZOMO, SS Batalion Hempel, "Czarne diabły". Bezwzględni pałkarze Jaruzelskiego

12 grudnia było trochę śniegu, lekki mróz. Poprosili go, żeby został w poligrafii na drugą zmianę. Mieli zakład w Katowicach. Został na noc, segregował papiery, coś tam pisał. Pachniało mu czymś złym. Coś przeczuwał. Wieczorem przyszedł do nich jakiś pułkownik. "Wypierdalajcie stąd, bo będzie na was atak" - rzucił przez zęby i wyszedł. Przed budynkiem stały już dwa wozy przykryte brezentem, w środku siedziało kilkudziesięciu zomowców. Około 22.00 zaczęli się do nich dobijać: "Otwierać, milicja".

"Spieprzać, przyjdźcie rano" - krzyknęli im przez drzwi. Przekrzykiwali się tak kilka minut. Potem tamci wybili dziurę w drzwiach.

Chwycili za gaśnice pianowe. I pianą w zomowców, niech mają. Tamci się wkurzyli, wrzucili do środka świece gazowe. Nie mieli szans. Wszedł cywil i trzech zomowców. Przeszukali poligrafię. Zawieźli go na tę samą komend co Karasińskiego, przy ul. Lompy. Kazali się rozebrać do naga. Przed nim stało już kilkunastu takich nagusów. Zaglądali im do odbytu, pod jądra, sprawdzali włosy. Wylądował w piwnicy, chyba w celi numer siedem. Miał towarzyszy. Siedział między innymi Kazimierz Świtoń. Ten wcale się nie bał, był stałym bywalcem esbeckich aresztów. 8 lutego przewieźli go do Jastrzębia. Spali w kilku w jednej mikroskopijnej celi, przykryci jednym kocem. Wyszedł w 1982 r., 16 sierpnia.

Przyjęli go do starego zakładu pracy, do Budostalu 4, potem pracował w Sosnowieckim Przedsiębiorstwie Przemysłu Budowlanego, wreszcie przeszedł na emeryturę. Żona zmarła mu trzy lata temu. Ma dwójkę dzieci, wnuki, ba, doczekał się prawnuków. I ma kilka zawodów. - Tylko niech pani nic nie ubarwia, nie robi ze mnie bohatera. Robiłem, co należało - mówi jeszcze na koniec.
"Musiałam być samodzielna, zająć się szóstką dzieci i domem, wszystkim. Dzięki tym doświadczeniom, kiedy 13 grudnia męża niemal na rok zabrakło, w pewien sposób łatwiej było twardo stąpać po ziemi. A może byłam w jakimś półśnie, odrętwieniu i w szóstym miesiącu ciąży myślałam tylko o dziecku, które ma się niebawem urodzić?" - pisze w swojej biografii Danuta Wałęsa, żona legendy Solidarności. "Wieczorem 12 grudnia 1981 roku niczego nie przeczuwałam. I może ktoś mi nie uwierzy, ale wprowadzenie stanu wojennego nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Tak, wiem, że większość Polaków przeżywała dramat (…). Ale moja perspektywa była inna" - czytamy dalej. "Tej nocy nie dochodziło do mnie, co się rzeczywiście dzieje. Przyszli, zabrali męża i pojechali z nim w nieznane. Trudno. Wcześniej nieraz go zabierali" - dodaje.

Kobiety w stanie wojennym nie miały łatwo. Może nawet trudniej im było niż mężczyznom.

Po Barbarę Trzeciak, szalejącą dziennikarkę wrocławskiej telewizji, przyszli do domu. Zawsze była niezależna i taki chciała robić program, nadawała relacje ze strajków, walczyła, jak umiała. Jej szef był przyzwoitym człowiekiem, a im trudno było w pracy przeszkadzać, cieszyli się mirem. 13 grudnia obudziła się rano i od razu zaczęły do niej dochodzić informacje, kogo już zamknęli, kogo szukają. W poniedziałek mama wysłała ją na zakupy, wiadomo - wojna, trzeba robić zapasy, kupić cukier, mąkę, sól.

Niosła torby, a tamci już czekali przed drzwiami. Matka w rozpaczy, dzieci zaszlochane. Syn miał 4 lata, córka 9. Mąż za granicą.

Dzieciaki zostały z babcią. To jej najbardziej ciążyło. Nieustannie myślała o dzieciach.

Wylądowała w Gołdapi: dwieście kobiet, po cztery w dwuosobowych celach. Nie dawały się złamać, żeby nie myśleć organizowały wykłady, bo siedziały z nimi bardzo wykształcone osoby, uczyły się języków obcych. Pomagały kucharkom, kiedy pracowały w stołówce, przebierały się, śpiewały przy stole. Żeby czuć się wspólnotą. Strażnicy byli osłupiali. Nie wiedzieli, czy śpiew podlega pod jakiś paragraf, czy nie. Trzymały się razem. Jak jakiejś dziewczynie działa się krzywda, wezwali ją na przesłuchanie, natychmiast dwieście bab stało pod drzwiami i czekało. Sterroryzowały tych biednych strażników.

CZYTAJ TAKŻE: Plutony specjalne ZOMO, SS Batalion Hempel, "Czarne diabły". Bezwzględni pałkarze Jaruzelskiego

Wypuścili ją, bo interweniował między innymi Czerwony Krzyż. Była przecież samotną matką wychowującą dwójkę dzieci. Do telewizji nie miała powrotu. Pomogli jej zupełni obcy ludzie. Zaproponowali, żeby sprzedawała lody. Zrobiła kursy, zdała egzaminy, dwóch kochanych szwagrów pomogło jej z altanki ogrodowej zrobić budkę do sprzedaży lodów. Państwo Gucwińscy pozwolili postawić budkę we wrocławskim zoo. Lato było upalne, stan wojenny, więc ludzie nie wyjeżdżali, do jej lodów ustawiała się największa kolejka w mieście. Radość nie trwała długo. Przed końcem września musiała opuścić wrocławskie zoo, ale zarobiła tyle, że razem z siostrą otworzyła sklepik z babskimi ciuchami. Żyły z niego dwie rodziny.

Kiedy zmieniała się władza, w 1990 r. została dyrektorem wrocławskiej telewizji, wróciła do zawodu. Mówi, że dzieci bardzo jej internowanie przeżyły. Syn był nerwowy, trudny. Zmarł w zeszłym roku. Ale nie biadoli, nie żali się.

- Coś przeżyłyśmy. Coś nam się udało. Każdy miał wybór, ja wybrałam tak i nie żałuję - mówi dzisiaj.

Elżbieta Zielińska, kiedy przyszli po nią 13 grudnia, nie miała dzieci, ani nawet męża. Może dlatego nie przeżyła tak dramatycznie internowania jak jej koleżanki matki. Martwiła się o rodziców, ale ci byli przyzwyczajeni, nie pytali: "Dlaczego to robisz". Była już w opozycji przedsierpniowej, od lat działała w Solidarności, zdążyła rodziców przyzwyczaić do dziwnych typów pukających do drzwi i pytających o córkę.
W liceum trafiła do intelektualnie rozbuchanej klasy, szukali czegoś poza szkolną nudą, dużo czytali. Potem była polonistyka na Uniwersytecie Wrocławskim, wspaniali ludzie, polonistyka w ogóle była zrewoltowana, szczególnie ich rok.

Została rzecznikiem Studenckiego Komitetu Solidarności, takiej przybudówki KOR-u. Jako świetnie przygotowani trafili do NZS i Solidarności. Esbecja namierzała ich od dawna, zresztą zatrzymywali ją jeszcze przed powstaniem Solidarności. Była "elementem zupełnie aspołecznym".

13 grudnia przybiegł do niej kolega, który mieszkał tuż obok. "Wstawaj, wprowadzili stan wojenny, trzeba iść" - powiedział krótko. Poszli do niego. Siedzieli w kilka osób i radzili, dokąd iść. Nie zdążyli zjeść obiadu, kiedy tamci zapukali do drzwi.

Wylądowała w Gołdapi. Wyszła 22 lipca. Mówi, że nie może narzekać, dobrze jej się ułożyło życie. W latach 80. działała w podziemiu, ale skupiła się na wiciu rodzinnego gniazda. Tylko ze znalezieniem pracy mieli z mężem kłopoty, bo on też opozycjonista. Mąż z dyplomem magistra historii wylądował na budowie, ona miała więcej szczęścia. Dyrektor miejskiej biblioteki publicznej, odważny człowiek, przyjął ją do pracy. Została bibliotekarką. Urodziła syna. Wzięła trzymiesięczny urlop wychowawczy. Potem wyjechała na saksy do Austrii. Pamięta, jak były pierwsze wolne wybory 4 czerwca, a ona została mężem zaufania w polskiej ambasadzie w Wiedniu. Ogromna frekwencja. Siedziała ze znaczkiem Solidarności przypiętym do klapy marynarki, wszyscy do niej podchodzili, gratulowali, jakby to ona sama wygrała tę wojnę. 25 godzin siedziała w tej ambasadzie. Komuniści nie byli w stanie uwierzyć, że przegrali. Kontaktowali się z centralą. Nerwowi strasznie, a ona musiała zostać do końca. Żyłki jej w oczach popękały ze zmęczenia.

Wróciła do Polski i prowadzi spokojne życie. Pracowała w wydawnictwie PWN, teraz pracuje w urzędzie miejskim we Wrocławiu. Syn obronił właśnie doktorat.

- Tamte czasy były szalone, ale wspaniałe - uśmiecha się.

CZYTAJ TAKŻE: Plutony specjalne ZOMO, SS Batalion Hempel, "Czarne diabły". Bezwzględni pałkarze Jaruzelskiego

Tomasz Polewko też tak mówi: świetny czas, świetni ludzie. Chociaż tak naprawdę nie wiedział, czemu dzieje się to, co się dzieje. Właśnie skończył Akademię Ekonomiczną w Katowicach, 13 grudnia miało być uroczyste rozdanie dyplomów. Nie było uroczyście. Działał trochę w NZS, ale głównie we Wszechnicy Górnośląskiej. Organizował na uczelni wykłady, chciał zaprosić Michnika, Kuronia, zaprosił Mirosława Chojeckiego. Straszna awantura była. Ponoć już w marcu 1981 r. był wskazany do internowania, wie ze swojej teczki, którą czytał w IPN. 12 grudnia studenci strajkowali na uczelni, mówił im: "Słuchajcie, trzeba to skończyć, te sprawy załatwia się na poziomie związków zawodowych". Coś przeczuwał. Skończyli strajk. Na szczęście.

Akademia Ekonomiczna to był prawdziwy babiniec, 80 proc. studentów stanowiły dziewczyny, gdyby doszło do pacyfikacji - nawet nie chce myśleć. Zmęczony wyjechał do Szczyrku, do chatki studenckiej, żeby odpocząć, ale w nocy przyszli do jego rodziców. "Gdzie jest syn" - pytali. Przyjechał do domu. Rodzice przerażeni. Dostał wezwanie, żeby 16 grudnia zgłosić się na komendzie policji. Poszedł. Nie podpisał lojalki. Nie opowiadał, co działo się na uczelni. Potem dostał wezwanie na 23 grudnia - dzień przed Wigilią. Był już po studiach, więc sam zgłosił się po bilet do wojska, żeby nie iść siedzieć. Nie pomogło. Dostał pojedynczą celę, potem był w ogólnej. Trafił do Zabrza-Zaborza i dalej, w Bieszczady. Nie bali się, ale nikt nie wiedział, co się będzie działo.

W wolnej Polsce był bankowcem, potem stracił posadę. Przez pomówienia, jak mówi. Dzisiaj pracuje dorywczo.

Tamten czas? Tak mówi: "Zmarnowali energię społeczeństwa, a wszyscy mieliśmy wrażenie, że możemy przenosić góry. Poznałem wtedy wielu wspaniałych ludzi, wielu z nich wyjechało za granicę. Ale to był najpiękniejszy okres w moim życiu".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: [OFIARY STANU WOJENNEGO] "Najgorsza była niepewność...". Cisi bohaterowie stanu wojennego - Portal i.pl

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany