Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niepowtarzalny klimat łódzkich podwórek, gdzie kwitło przez lata życie towarzyskie...

Anna Gronczewska
archiwum Dziennika Łódzkiego
Podwórka były kiedyś centrum życia towarzyskiego. Zastępowały Facebooka. Tu urządzało się imieniny, plotkowało o sąsiadach, czasem urządzało tańce. Nikomu nie przeszkadzało, że często nie było kawałka zieleni, a roznosił się nieprzyjemny zapach płynący ze śmietnika, ubikacji czy komórek. Podwórka były najlepszym placem zabaw dla dzieci...

Edyta Nowaczyk, dziś ponad 50-letnia bizneswomen, matka dorosłego syna, wychowała się w kamienicy przy ul. Sienkiewicza w Łodzi, w pobliżu ul. Tuwima. Twierdzi, że nigdy nie zapomni swojego wielkiego, betonowego podwórka.

- Podwórku było naprawdę ogromne! - wspomina Edyta.- To dlatego, że było dla dwóch kamienic. Pośrodku podwórka utworzono wielki klomb. Rosły tam nie tylko kwiaty, ale i ustawiano w nim ławeczki. Siadały na nich zawsze starsze panie z naszych kamienic. Pilnowały dzieci, które bawiły się na podwórku, między innymi w piaskownicy, ale i „plotkowały” o sąsiadach,
Ale dla dzieci z tego podwórka najważniejszy był...trzepak.

- To przy nim zbieraliśmy się po szkole – wspomina. - Przychodziło się ze szkoły, zostawiało w domu tornister i już biegło „na trzepak”. Siadało na nim i wołało się: Beata, wyjdziesz na dwór! Nikt do nikogo nie zdzwonił, tylko tak się zbieraliśmy. Na tym trzepaku rozmawialiśmy o pierwszych poważnych problemach, tam rodziły się pierwsze miłości...Przy trzepaku graliśmy „gumę”. Na podwórku bawiliśmy się w „klasy”, chowanego i „zbitą szklankę”. Nie pamiętam już nawet na czym ta gra polegała. Wołało się tylko „zbita szklanka”!

Podwórko Edyty graniczyło ze Szkołą Podstawową nr 96. W niej uczyła się większość dzieci z jej kamienicy.

- Odginaliśmy więc pręt w płocie oddzielającym naszą kamienicę od szkoły – wspomina. - Dzięki temu drogę do naszej podstawówki pokonywaliśmy w dwie minuty. Niestety co jakiś czas dozorca zakrywał tę dziurę w płocie. I musieliśmy naokoło chodzić do szkoły. Ale potem znów ktoś odginał pręt...

Edyta miała z 6 lat, gdy jej tata, wielki miłośnik motoryzacji kupił sobie auto. Była to „Warszawa”, oczywiście używana, ale wywołała wielką sensację w kamienicy.

- Kiedy tata przyjeżdżał z pracy zbiegały się na podwórko niemal wszystkie dzieci z naszej kamienicy – dodaje Edyta. - Ile się zmieściło wsiadało do „warszawy”. Tata robił kilka kółek wokół klombu...

Klimaty dawnych podwórek odchodzą już w zapomnienie, ale bez problemów znajdzie się w Łodzi takie, gdzie stoją rzędy drewnianych komórek. Bywa, że mieszkańcy kamienicy biegają do ustawionego na podwórku „wychodka”. Wystarczy pojechać na Bałuty, na przykład w okolice ul. Łagiewnickiej, Wojska Polskiego. Tam na jednym podwórek stoi rząd drewnianych komórek. Wyróżnia się ta na której dachu znajduje się gołębnik z kilkudziesięcioma ptakami. Kiedyś na niemal każdym bałucki podwórku hodowano gołębie.

- To gołębie sąsiada, ale nie ma go dziś! - tłumaczy pani Marzena. Razem z dwoma sąsiadkami: panią Grażyną i Krystyną usiadła na podwórku korzystając ze słonecznej pogody. - Od wielu lat je hoduje. W okolicy zostało jeszcze kilku hodowców gołębi.
Pani Dorota wychowała się w tej kamienicy, na tym podwórku.

- Nie chciałabym mieszkać w innym miejscu, choć warunki są tu jakie są – mówi. - Mimo wszystko jest tu miła atmosfera. Ludzie się znają. Bo gdzie jeszcze ludzie wychodzą na podwórko, siadają, rozmawiają? Tylko na Bałutach! Jedni stają przy gołębiach, inni siadają obok i też gadają...

Córka jej sąsiadki mieszka w centrum, na ul. Radwańskiej. Tam nikt nie siada na podwórku, nie zna się sąsiadów. Ale warunki życia w ich bałuckiej kamienicy są ciężkie. Część z lokatorów chodzi do ubikacji, która stoi na podwórku...

W pobliżu mieszka pani Genowefa. Jest jedną z najstarszych mieszkanek w okolicy. Wprowadziła się tu w 1945 roku. Przybyła z drugiego końca Łodzi, z Chojen. Miała wtedy 12 lat.

- Jestem łodzianką z krwi i kości! - opowiada. - Przed wojną moi rodzice mieszkali w różnych miejscach. Wędrowali po Łodzi szukając najniższego komornego. Ja urodziłam się na ul. Południowej, koło ul. Zacisze. Mieszkaliśmy też niedaleko stąd, na ul. Gęsiej. A potem na Chojnach, na ul. Suwalskiej...Gdy wprowadziłam się do tej kamienicy na Bałutach to środku podwórka stała studnia! Został po niej ślad po dziurze. Te komórki, które są to każdy sam sobie wybudował. Kilka lat temu wymienili rury i można było na własny koszt sobie założyć ubikację. Ale nie w całej kamienicy. W jednej połowie nie da się już tego zrobić. Dlatego ubikacja jest też na podwórku. A jeśli chodzi o studnię to zawsze była najważniejszym miejscem na podwórku. U nas w fabryce to wiele koleżanek nie mówiło podwórko, tylko „podwyrko”...

O tym jak ważne miejsce w życiu mieszkańców kamienicy zajmowała podwórkowa studia dobrze wiedziała Aurelia Scheffel, z domu Bradacz. Urodziła się i wychowała w Łodzi, na jej krańcach. Blisko Radogoszcza. Pochodziła z niemieckiej rodziny. Po wojnie wyjechała z rodziną do Niemiec. Ale mimo upływu lat zapamiętała swój łódzki dom i łódzkie podwórko. A najważniejszym miejscem była studnia. Aurelia nazywała ją „plompą”.

- Nasza plomba była centrum dziecięcego świata – wspominała wydanej przed blisko 10 laty książce „Łódź-historia/e”. - A dla dorosłych miejscem spotkań. Była to dość gruba, żelazna rura, z kranem i ramieniem do pompowania, wpuszczona głęboko w ziemię, pośrodku dużej studni, o średnicy mniej więcej 3,5 metra, nakrytej zbitą z desek okrągłą pokrywą.
Przy tej „plombie”, na podwórku toczyło się życie okolicznych dzieci.

- Przesiadywaliśmy przy niej ciągle – opowiadała Aurelia Scheffel. - Gadaliśmy, spieraliśmy się, wymyślaliśmy psoty. My – to było pięciu chłopców Polaków, trzy dziewczynki Polki oraz ja, wszyscy w wieku od 7 do 10 lat.

Na podwórku, przy „plombie” grali w kamyki.

- Klękaliśmy na ziemi wokół „plomby” - wyjaśniała pani Aurelia. - I po kolei wyrzucaliśmy na deski cztery kamyki, tak by upadły blisko siebie. Piąty należało podrzucić do góry i w czasie gdy leciał do góry błyskawicznie zebrać te leżące i zdążyć schwycić tą samą ręką spadający kamyk. Zwyciężał ten komu ta sztuka udała się dwa razy pod rząd.

Na podwórku dzieci bawiły się w wojnę, odliczanie kroków do ściany najbliższego domu, w klasy, wskakiwanie, zeskakiwanie, a także w różne inne zabawy, które przyszły im do głowy.

- Tylko kiedy ktoś zaczynał się huśtać na ramieniu „plomby”, a pozostali klaskali, pokrzykując „hop, hop”, zaraz było po zabawie – wspominała Aurelia Sheffel. - W oknie pojawiała się niemiecka gospodyni naszego domu, waliła pięścią we framugę i wygrażała, że nam da po pyskach. Błyskawicznie znikaliśmy za drewnianym plumsko, czyli wychodkiem i tam ściszając głosy wyzywaliśmy ją od Baby Jagi i robiliśmy straszne miny. Gorzej było, gdy wysmarowaliśmy pokrywę studni kredą albo zabrudziliśmy ją piaskiem. Dostawaliśmy wtedy wciry od mam, bo to one musiały szorować deski. Braliśmy przecież z tej studni wodę do picia, więc musiało być czysto. Ale burę od mam dało się wytrzymać. Wieczorem znów byliśmy przy „plombie” i losowaliśmy dom do którego zadzwonimy do kawału.

Wieczorem, w letnie, pogodne wieczory, zwłaszcza w soboty czy niedzielę przy studni na podwórku Aurelii Scheffel spotykali się dorośli.

- Rodzice wychodzili z polskimi sąsiadami posiedzieć na pokrywie studni – pisała w swojej książce pani Aurelia. - Czasem ojciec grał na organkach, wszyscy śpiewali wesołe, polskie piosenki, a nasi żydowscy sąsiedzi słuchali wychylając się przez okna.
Na podwórku można było spotkać panią Bernstein, żydowską sąsiadkę Bradaczów.

- Pani Brenstein kupiła kurę, by mieć codziennie świeże jajko dla wnuczka – wspominała Aurelia Scheffel. - Kura chodziła po podwórku i ciągle paskudziła studnię. Musieliśmy ją stamtąd przeganiać. Ale polskie i niemieckie dzieci musiały jej pilnować jeszcze z innego powodu. Babcia Bernstein, zwana „Hinkl”, czyli kuloska, miała zmartwienie. Kura znosiła jaja byle gdzie i bez skorupki, jedynie w cienkiej błonce. Ponieważ babci tak zależało na jajkach śledziliśmy kurę codziennie. Gdy zaczynała gdakać, było pewne, że zamierza znieść jajko. Biegliśmy wtedy do babci Bernstein i wołaliśmy: Babciu Bernstein, jajko będzie! Ona natychmiast wychodziła na dwór z łyżką i miseczką. Dreptała ostrożnie za kurą i przemawiała do niej, bardzo spokojnie, w swoim języku, aż wreszcie pojawiało się jajko. Kiedy udało się, że jajko było całe, wkładała je do miseczki, chwaliła nas i dawała po cukierku. Wszyscy się cieszyliśmy, że nasz mały Mojszle, którego tak bardzo lubiliśmy dostanie swoje jajko.

Tak było do czasu. Latem 1939 roku Bersteinowie wyjechali do swojego ukochanego Zakopanego. Gdy jednak po miesiącu nie wrócili z urlopu zaczęto dopytywać znajomych Żydów co się z nimi stało.

- Wyemigrowali! - usłyszeli.

Aurelia nie wiedziała wtedy za bardzo co znaczą te słowa.

- Kilka tygodni później po wkroczeniu wojsk niemieckich rozpoczęła się dla Żydów prawdziwa gehenna – wyjaśniała autorka książki „Łódź-historia/e” . I wtedy bardzo się cieszyliśmy, że naszym sąsiadom się w porę uciec w bezpieczne miejsce.

Na podwórku tata Aurelii hodował gołębie. Miał tam swoje gołębniki.

- Wychowaliśmy się wśród nich – pisała Aurelia. - Pomagaliśmy przy karmieniu, sprzątaniu, hodowli. Kiedyś para gołębi wyleciała i nie wróciła, bo pewnie zginęła w szponach jakiegoś drapieżnika, musieliśmy wykarmić młode. Brało się gołąbka na kolana, lewą ręką otwierało się jego dziobek, a prawą wkładało groszek. (…) Papuś nauczył nas także gwizdać, byśmy mogli przywoływać gołębie. Pod koniec tygodnia tata organizował pokazy. Stawał na podwórku i ku wielkiej radości sąsiadów robił z gołębiami różne sztuczki. Mieszkańcy naszego domu siedzieli wygodnie na studni i zachwycali się pokazem. Po kilku okrążeniach domu gołębie lądowały na dachu. Tata grzechotał puszką z ziarnem i wabił je gwizdaniem. Sfruwały wszystkie i siadały mu na głowie, ramionach, a niektóre na butach. Wyjadały groszek z jego ręki.

Podwórko było królestwem dzieci z domu Aurelii. Grały tam w warcaby, młynek, w „czarnego Piotrusia”. Bawiły się w chowanego, „berka”. Pani Aurelia przyjaźniła się ze starszą od niej o dwa lata Polką, Danielą. Dziewczynka nie mogła bawić się w chowanego, berka”. Była chora...

- Niekiedy dostawała ataku – opowiadała pani Aurelia. - To znaczy przewracała się, padała na ziemię, z pianą w ustach rzucała się w drgawkach. Inne dzieci gapiły się stojąc półkolem i śmiały jak głupie. Tylko ja nie, ponieważ sąsiadka pouczyła mnie, jako najlepszą koleżankę córki, co w takim przypadku powinnam robić.

Podwórka były miejscem spotkań mieszkańców kamienicy. Siadali na ławkach, wystawiali krzesełka. Tak robili mieszkańcy Bałut, Widzewa, Chojen. Stanisław Juszczak, łódzki robotnik wspominał w latach siedemdziesiątych te sąsiedzkie pogaduszki. Wspomnienia nadesłał na konkurs organizowany wtedy przez Urząd Miasta Łodzi.

- Siedząc przeważnie przed domem na ławkach, na podwórku opowiadali bajdy takie jeszcze prosto „od krowy” jak to się mówiło, bo większość z nich dzieciństwo spędzała na wsi - wspominał pan Stanisław. - Mieli oni głowy pełne wspomnień ze wsi. O pracy, zabawach wiejskich, które rzadko miały charakter przyjemności, a raczej różnego rodzaju psot. Ich opowiadania dotyczyły niekiedy skarbów zakopanych na rozstajnych drogach, pod wiekowymi dębami czy pod głazami leżącymi na polnych drogach, których żadna ludzka siła nie ruszyła od początków świata. Znalezienie tych skarbów łączyło się zwykle w opowiadaniach z proroczymi snami w których dowiadywano się się o zaklęciach przy pomocy których można znaleźć te miejsca z nieprzebranymi skarbami.

Podwórka kamienic były ulubionym miejscem zabaw dzieci. Władysław Lenczewski, dawny łódzki tkacz, opowiadał przed laty, że też tak się bawił. Jednak dla niego podwórka nie były cudownym światem.

- Tyle, że nasze podwórza nie były czyste i trudno było tam o dobre powietrze – opowiadał. - Ale tam dzieci spędzały mnóstwo czasu. Przez to zapadały na różne choroby, jak szkarlatynę, ospę, tyfus, a nawet gruźlicę. Wiele dzieci umierało przez to przedwcześnie. Posesje były brudne. Na podwórkach stały pojemniki na śmieci i zlewy z różnymi nieczystościami, gdzie szczury miały żer. Bywały nawet przypadki pogryzienia dzieci przez szczury.

Józefa Głowacka, łódzka robotnica, której rodzina przyjechała do wielkiego miasta spod Wielunia, wspominała z kolei, że przed wojną podwórko dla dzieci było wszystkim.

- Było naszą świetlicą – opowiadała. - Tam spędzaliśmy czas na różnych zabawach. Te zabawy nie były takie jakie miały nasze dzieci czy wnuki. My nie mieliśmy zabawek. Ja na przykład lalkę miałam, ale szmacianą. Zrobiła mi ją mama. Gdy już dorośliśmy też zbieraliśmy się na podwórku. Ktoś przynosił organki, potańczyło się z kolegami. Bawiliśmy się w „fanty”.

Stanisław Juszczak wspominał, że dzieci bawiły się zwykle koło rynsztoka, którym płynęły ścieki lub też wokół wielkiego śmietnika ustawionego na podwórku. Był obmurowany ścianką o wysokości metra, ale nie przykryty.

- Bawiliśmy się też przy komórkach z których buchał zapach kiszonej kapusty – wspominał Stanisław Juszczak. - Z początkiem lata już mocno przekiszonej, by nie przesadzić po prosto zgniłej. Dochodziło do tego zapachy kiełkujących ziemniaków lub odchodów królików, co gorsze drobiu hodowanego nagminnie przez mieszkańców famuł. Podczas zabaw można było się odsunąć od komórek, ale właśnie przy nich najchętniej się siadało. Tutaj powietrze i tak było znośniejsze niż w pobliżu śmietnika czy ustępów. Poza tym koło komórek zapach był zawsze ten sam.

Na podwórkach, w drewnianych komórkach łodzianie hodowali przed laty króliki. Jeszcze teraz pewnie dalej są takie miejsca. W Łodzi, na podwórkach, w centrum miasta można znaleźć gołębniki. Ich hodowcy mieszkają na Kilińskiego, Rzgowskiej, Łagiewnickiej. Tak jak pan Henryk, który dalej ma gołębnik na podwórku jednej z kamienic na Bałutach. Miał małą przerwę, gdy się tam wprowadził. Właściciel kamienicy nie był zachwycony tym, że na podwórku stanął gołębnik.

- Ale uprzątnąłem podwórku, wyremontowałem komórki i mam swe gołębie – cieszy się pan Henryk. Dziś w swym gołębniku ma ponad 40 gołębi.

- To gołębie sportowe, lotne – wyjaśnia. - Nazywane są też gołębiami wysokokotnymi. Szybują bardzo wysoko. Nie raz widzę, gdy ludzie stojący na przystanku unoszą w górę głowy i z podziwem patrzą na szybujące po nim moje gołębie.

70-letnia Krystyna Borowczyk, to emerytowana księgowa, urodziła się w jednej z kamienic przy ul. Limanowskiego.

- Rodzice na Bałuty wrócili po wojnie – wspomina. -mieli bałuckie korzenie. Tata wychował się na ul. Łagiewnickiej, a mama na ul. Wojska Polskiego. W czasie wojny wysiedlono ich z domów, bo założono getto. Po zakończeniu okupacji wrócili na Bałuty. Pobrali się, potem urodziłam się ja, po dwóch latach mój młodszy brat. Mieszkaliśmy w murowanej, czynszowej kamienicy. Tyle, że bez wygód. Ubikacji nie było nawet na korytarzu, trzeba było biegać na podwórko. Ale atmosfera była cudowna! Wszyscy się znali. Dzieci bawiły się całe dnie na podwórku, choć było ono kamienne, bez kawałka trawnika. Latem na podwórko wychodzili dorośli.. Bywało, że ktoś wyciągnął akordeon, inny sąsiad zaśpiewał. Obchodziło się wspólnie imieniny sąsiadów. Byliśmy jak rodzina....Żal tamtych czasów...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Niepowtarzalny klimat łódzkich podwórek, gdzie kwitło przez lata życie towarzyskie... - Dziennik Łódzki

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany