Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Tłokiński: To my tworzyliśmy widzewski charakter ZDJĘCIA

Jan Hofman
Jan Hofman
Z wybitnym piłkarzem Wielkiego Widzewa rozmawiamy o pierwszym mistrzostwie Polski i o trudnych relacjach ze Zbigniewem Bońkiem. Mirosław Tłokiński dwa razy wywalczył z Widzewem mistrzostwo Polski, grał w półfinale Pucharu Europy i w 1983 roku zdobył tytuł króla strzelców polskiej ekstraklasy.

Widzew planuje uczcić 40. rocznicę zdobycia przez klub pierwszego mistrzostwa Polski. Wybiera się pan do Łodzi?

Chociaż po gali otwarcia nowego stadionu Widzewa przyrzekłem sobie, że moja noga więcej tam nie postanie - powiedziałem jednak zapraszającym, że przyjadę.

Czy przed startem sezonu 1980/1981 prezes Ludwik Sobolewski domagał się mistrzostwa?

Nigdy się nie domagał, ale zawsze stawiał tytuł jako... jedyny cel. Wszyscy to wiedzieliśmy, bo nawet wicemistrzostwa Polski, zarówno jego, jak i nas, nie satysfakcjonowały.

Jak świętowaliście tamten sukces?

Jak każdy w takiej sytuacji - z pompą w klubie, z przemówieniami, podziękowaniami, nagrodami, potem w restauracjach, dyskotekach i podczas prywatnych spotkań z przyjaciółmi. Następnie wyjazd na zasłużone wakacje z rodziną i powrót do pracy po następne mistrzostwo Polski 1981/1982.

Tamta drużyna naszpikowana była wielkimi nazwiskami, nie tylko łódzkiego futbolu. Czy pańskim zdaniem ten sukces wywalczyli najlepsi piłkarze w historii Widzewa?

Jedno jest pewne, to była najlepsza drużyna w historii klubu, a co najmniej siedmiu jej piłkarzy należy do grona najlepszych i najbardziej zasłużonych w całej historii RTS. Na pewno nikt nie jest w stanie merytorycznie podważyć „wielkości” i „niezwykłości” tej drużyny. Nawet, gdy w kontekście krajowym zespoły trenerów Żmudy i Smudy zdobyły po dwa mistrzostwa Polski, to polemika porównywania tych dwóch drużyn w wymiarze jakości gry i odniesionych sukcesów na arenie europejskiej, czyli pucharowej, nie ma najmniejszego sensu. Dlatego dziennikarze łódzcy starający się polemizować, który z tych dwóch widzewskich zespołów był lepszy, są medialnymi hipokrytami lub zwykłymi manipulatorami.

Czym innym jest natomiast porównywanie umiejętności i zasług poszczególnych piłkarzy przy wybieraniu jedenastki wszech czasów. W tym wypadku mamy do czynienia z „mieszanką” piłkarzy tych dwóch najlepszych klubowych okresów (1980/81 i 1996/97) ze wskazaniem na większość piłkarzy z naszej epoki. Oczywiście takiego wyboru powinni dokonywać specjaliści i dziennikarze, pamiętający te dwie widzewskie drużyny, które dominowały w Polsce.

Co przesądziło o triumfie pańskiej drużyny?

Oprócz piłkarskiego kunsztu, o sukcesie przesądził wspólny duch, wytyczony i wymarzony jeden, wspólny cel oraz zaufanie do siebie i oczywiście widzewski charakter, który sami ukształtowaliśmy, ale nie sami sobie to określenie nadaliśmy. Zrobili to kibice.

Kto wówczas rządził w widzewskim zespole?

W Widzewie nikt nie mógł rządzić nikim. Ale można powiedzieć, że niektórzy byli pod wpływem Zbyszka Bońka, młodzież miała swój klan, który się go bał. Natomiast na trzech piłkarzy nie miał żadnego wpływu. Dawniej był to Stasiu Burzyński, a w latach 80. Krzysiu Surlit oraz ja. Jedno wiem, że nigdy nie odważył się zwrócić nam dwóm uwagi, jeśli chodzi o sposób grania.

Wydaje się, że taki sukces powinien stworzyć, scementować sportową, widzewską rodzinę. Tak było w istocie?

Tak, ale to nie sukces był tym elementem cementującym, ale wspólne marzenie o tym sukcesie. Mimo tego, że w życiu prywatnym nie łączyły nas głębokie przyjaźnie, to na boisku byliśmy jedną rodziną, której zawsze przyświecała idea „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Na tyle silną i zżytą, że żaden wewnętrzny konflikt nie mógł tego nastawienia zmienić na boisku.

Kto był wówczas pańskim najlepszym przyjacielem?

Lubiłem wszystkich moich kolegów z Widzewa. Wielu, jak Andrzeja Grębosza, śp. Andrzeja Możejko, śp. Marka Piętę, za ich sympatyczne usposobienie, czy wcześniej Zdzisia Kostrzewińskiego za jego charakter. Od niego i Wieśka Chodakowskiego nauczyłem się widzewskiego charakteru. Ale największym przyjacielem był Stasiu Burzyński. Z nim i jego żoną Bogusią spędzaliśmy razem najwięcej czasu. Bardzo też doceniałem przyjaźń i towarzystwo Krzysia Surlita, zarówno na boisku, jak i poza nim. W życiu prywatnym za jego szczerość i odwagę mówienia prawdy. A na boisku za to, że pomimo tego, iż graliśmy po przeciwnych stronach boiska, rozumieliśmy się jak bliźniacy. Wielokrotnie obsługiwał mnie swoimi wspaniałymi przerzutami. Lubiłem też być w towarzystwie młodych piłkarzy, takich jak Romke, Plich, którzy też odznaczali się dużą otwartością i szacunkiem dla starszych od nich piłkarzy.

Czy Mirosław Tłokiński mógł osiągnąć więcej w futbolu?

Tak, gdyby żył w innej epoce, trochę słabszej piłkarsko, lub gdyby na jego sportowej drodze nie stanął jeden człowiek.

Kogo ma pan na myśli?

Kiedyś jeden z trenerów Widzewa, który widział moją wolę i ambicję grania w reprezentacji, oraz jednocześnie znał jak własną kieszeń psychikę tegoż człowieka, powiedział mi, że „dopóki on będzie w reprezentacji Polski, ty Mirek na pewno w niej nie zagrasz”. Spytałem: - Dlaczego? Odpowiedział: - Bo on nigdy nie wybaczy tobie waszych konfliktów, on nie zapomina nigdy, że ktoś sprzeciwia się jemu lub ma inne zdanie od niego”. Wtedy tych słów nie wziąłem na serio. Dziś wiem, że miał rację. Ale nie narzekam na los, bo nie byłem jedynym w takiej sytuacji. Dotyczyło to także losów takich piłkarzy, jak Janusz Kupcewicz, Heniek Miłoszewicz, Staszek Terlecki i wielu innych, którzy gdyby nie on, zrobiliby większą karierę reprezentacyjną.

W mediach pojawiały się pańskie potyczki słowne ze Zbigniewem Bońkiem...

Potyczka była tylko jedna. „Zawodowego Bajeranta”, bo tak nazywam ZB od jego inicjałów, nie krytykuję jako piłkarza, nawet nie jako „trenera nieudacznika”, ale tylko jako działacza i człowieka. Prezesa PZPN za brak jakiegokolwiek „Narodowego Programu Szkolenia Młodzieży” i bajerowanie, czyli oszukiwanie całego kibicowskiego narodu, że taki program istnieje. Jako człowieka krytykuję go za duchową pychę. A w jednym słowie krytykuję go za to, że jest „złym człowiekiem”, zarozumialcem i notorycznym kłamcą.

Jakiś czas temu, u boku Sylwestra Cacka, powrócił pan do Widzewa. Co poszło nie tak?

Przewidziałem problemy i przekazałem moje spostrzeżenia na piśmie Sylwestrowi Cackowi oraz członkom rady nadzorczej, w której zasiadałem. Było to w drugim roku mojej działalności w Widzewie. Ci, co czytali, wiedzieli o co chodzi, a i tak nic nie zrobili, żeby było inaczej. A ci co nie czytali, wyrzucili moje uwagi do śmietnika. Problem w tamtym Widzewie, zwłaszcza wśród działaczy, polegał na utopijnych planach, w których gwarantem sukcesu miała być „mamona” i jej dobre wydawanie. Ja twierdziłem, że to największy błąd, bo fundamentem futbolu i przyszłości Widzewa jest „szkolenie” i inwestowanie w młode talenty. Oczywiście pieniądze były źle wydawane na transfery i rok później moja przepowiednia się sprawdziła.

Co jeszcze?

Innymi elementami porażki było otoczenie się niekompetentnymi od strony sportowej ludźmi, danie w pewnym momencie zbyt dużej odpowiedzialności swojemu synowi i konflikt z kibicami. Nie bez znaczenia było to, że „Zawodowy Bajerant” sprzedał Cackowi „gnijący owoc”, gdyż klub był już pod lupą prokuratury za przekupstwa i w normalnych strukturach jakiegokolwiek cywilizowanego państwa do takiej transakcji nie powinno dojść, z punktu widzenia prawnego. Dzisiaj w opinii kibiców Cacek to ten zły, a Zibi ten dobry, który o kupowaniu meczów za jego kadencji nic nie wiedział.

Dzisiaj nikt nie mówi, że to pieniądze Szymańskiego, a potem Cacka uratowały Widzew, tylko Zibi uratował klub. Pełen HIF - Hipokryzja, Ignorancja i Fałsz. No cóż, w życiu liczy się tylko końcowy efekt naszej działalności, a była nim degradacja do IV ligi. Dlatego zostawmy kibicom wersję o bogatym i dobrym cudotwórcy oraz biednych, złych barbarzyńcach.

Jakie wnioski wynikają z tej przygody?

Dla mnie - nie pracuj z byle kim i nie poświęcaj się byle czemu. Dla Cacka - nie ufaj nigdy Zibiemu.

Po zakończeniu kariery osiadł pan w Szwajcarii. Na czym się skupił Mirosław Tłokiński?

Zajmowałem się trenerką, pracą w szkole jako wykładowca wf, a ostatnio brałem udział w narodowym programie szkolenia młodzieży Piłkarskiej Federacji Szwajcarii w Genewie. Teraz będę żył między Szwajcarią a Polską. Ale znacznie więcej czasu spędzę w kraju i moja główna działalność będzie polegała na szkoleniu dzieci i młodzieży. Czas najwyższy abym przeszedł od „konstruktywnego krytykowania” do „konstruktywnego szkolenia” własną innowacyjną metodą, nad którą pracowałem w Szwajcarii ponad 20 lat.

Dlaczego syn nie chciał iść w ślady taty i zostać doskonałym piłkarzem?

Doskonałym piłkarzem nie byłem, ale odpowiedź jest prosta. Philippe nie poszedł w ślady ojca, bo pokochał aktorstwo i scenę, a ja kochałem piłkę i boisko. Już dzisiaj można powiedzieć, patrząc na jego filmowe sukcesy, że zarówno mój, jak i jego wybór, był właściwy. Właśnie od 11 czerwca 2021 roku rozpocznie się kolejna kinowa prezentacja w jego wykonaniu w filmie „Geniusze”, na podstawie biografii Stanisława Ulama, w której gra główną rolę. Tak więc wszystko wskazuje na to, że dobrze zrobił zostając aktorem. Czy dobrze, że nie został piłkarzem? Tego już się nigdy nie dowiemy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany