Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

ŁKS znów wysoko pokonany. Tym razem 4:0 ze Śląskiem

Bartłomiej Pawlak
Piłkarze ŁKS schodzili z murawy bełchatowskiego boiska w minorowych nastrojach.
Piłkarze ŁKS schodzili z murawy bełchatowskiego boiska w minorowych nastrojach. Maciej Stanik
Zero punktów, zero strzelonych goli i aż dziewięć straconych to fatalny bilans piłkarzy ŁKS po dwóch pierwszych kolejkach po powrocie do ekstraklasy.

Beniaminek nie podniósł głowy po ubiegłotygodniowej porażce 0:5 z Lechem i z Wrocławia, gdzie zagrał z wicemistrzem Polski wrócił z czterema straconymi bramkami. Złośliwi powiedzą, że jest postęp, ale w ekipie z al. Unii nikomu nie może być do śmiechu.
Łukasz Madej próbuje odebrać piłkę Piotrowi Klepczarkowi.
Choć na piątkowym treningu debiutujący w roli pierwszego trenera Dariusz Bratkowski nie zapowiadał wielu zmian w wyjściowej jedenastce, nie okazało się to prawdą. Dokonał bowiem małej rewolucji. W porównaniu ze spotkaniem z Lechem w składzie beniaminka znalazło się trzech nowych zawodników - Piotr Klepczarek, Artur Gieraga oraz Sebastian Szałachowski. Zaskakujące było też to, że w roli prawego pomocnika mecz zaczął Cezary Stefańczyk, a na ławce rezerwowych po raz pierwszy po wyleczeniu kontuzji siedział Marcin Mięciel, choć w tygodniu poprzedzającym mecz we Wrocławiu trenował normalnie. Obok niego spotkanie obserwowali m.in. Michał Łabędzki, Tomasz Nowak i Marcin Smoliński. Dwaj pierwsi wymienieni w ten sposób zapłacili za słabą postawę w pierwszym meczu, a trzeci nie wyleczył kontuzji łydki. Zanim jednak przekonaliśmy się o umiejętnościach taktycznych dotychczasowego asystenta Andrzeja Pyrdoła, ŁKS już przegrywał. Łodzianie bramkę stracili w 4 minucie z rzutu karnego. To była kara za niezrozumiałe zagranie w polu karnym piłki ręką przez Radosława Pruchnika przy centrze z rzutu wolnego Łukasza Madeja. Bodzio W. wyczuł intencję wykonującego jedenastkę Dariusza Sztylki, lecz nie uchronił zespołu przed fatalnym początkiem.

Pocieszeniem dla kibiców ŁKS mogło być tylko to, że szybko stracona bramka ujawni siłę ataku beniaminka. Niestety, okazało się, że przez długie minuty jedyne zagrożenie, jakie pod bramką wicemistrzów Polski stwarzali ełkaesiacy, niosły rzuty rożne. Po jednym z nich bliski wyrównania był Marek Saganowski, ale jego uderzenie zablokowali obrońcy Śląska. Próbował też Maciej Bykowski (także - zablokowany), ale już po dwudziestu minutach widać było, że w grze ŁKS brakuje pomysłu na rozegranie akcji i znów królował chaos. Brakowało też dobrych wykonawców. Sebastian Szałachowski i Stefańczyk nie stwarzali zagrożenia, jak Jakub Kosecki, a zagrań ze środka w stylu Krzysztofa Mączyńskiego nie było wcale. Starał się Saganowski, lecz tak naprawdę przed przerwą nie dostał ani jednego dokładnego podania, nie miał także z kim rozegrać piłki.
Tym razem górą był piłkarz Śląska.
Tak drużyna beniaminka wyglądała w przodzie, ale w obronie - choć trudno to sobie wyobrazić - było jeszcze gorzej. Niemal każda kontra wrocławian, którą najczęściej napędzał Madej, oznaczała ogromne zagrożenie. M. in. w 26 minucie w ostatniej chwili świetnie główkującemu Johanowi Voskampowi zdjął piłkę Gieraga, chwilę później stracie bramki zapobiegł Wyparło. W starciu z Holendrem bramkarz ŁKS mocno ucierpiał, mimo to wrocławianie nie przerwali gry i tylko dzięki ofiarnej interwencji obrońców ŁKS przy uderzeniu Piotra Ćwielonga łodzianie nie stracili drugiego gola. Na tym jednak wcale się nie skończyło, bo w 31 minucie znów blisko podwyższenia wyniku był Voskamp.

Gol dla Śląska wisiał w powietrzu, ale zanim padł, mogli go też zdobyć piłkarze ŁKS. W 34 min jedyny raz pokazał się Szałachowski - strzelił mocno, lecz Marian Kelemen udowodnił, że słusznie zalicza się do czołówki bramkarzy naszej ekstraklasy. To przed przerwą była ostatnia okazja ŁKS do strzelenia bramki, za to w ostatnim kwadransie meczu Śląsk odebrał łodzianom nadzieje na zdobycie we Wrocławiu choćby punktu.

Drugą bramkę stracili po stałym fragmencie gry. W polu karnym zupełnie odpuścili krycie Sztylki, który właściwie jedynie przyłożył nogę do dośrodkowania z rzutu rożnego Ćwielonga. Po tym ciosie ełkaesiacy marzyli już pewnie tylko o przerwie, ale musieli przełknąć jeszcze jedną gorzką pigułkę. Tym razem pomocników ośmieszył obrońca Tadeusz Socha, zagrywając długą piłkę do Voskampa, ten pokazał, że jest lisem pola karnego, z dziecinną łatwością ogrywając Klepczarka, a następnie posyłając piłkę do siatki obok siedzącego już na ziemi Bodzia W.

To był drugi w ciągu tygodnia nokaut beniaminka. Piłkarze Śląska nie zamierzali się jednak litować nad słabszym przynajmniej o klasę rywalu. Po zmianie stron bez straty gola ełkaesiacy wytrzymali jeszcze krócej niż w pierwszej połowie. W 48 minucie najbardziej zawinił Pruchnik (ekstraklasa to chyba jednak dla niego za wysokie progi), tracąc piłkę w środkowej strefie boiska, w roli asystenta wystąpił Voskamp, a kata - Madej.

Łatwość, z jaką łódzcy piłkarze tracili gole, była porażająca. Od tej pory, co w pełni zrozumiałe, wicemistrzowie już się nie przemęczali, oszczędzając siły na pucharowe boje z Rapidem Bukareszt. Wciąż byli jednak drużyną lepszą, choć już na więcej pozwalali łodzianom. Cóż z tego, skoro nawet wprowadzony w drugiej połowie Marcin Mięciel nie potrafił pokonać Kelemena w dwóch sytuacjach sam na sam (56 i 65 min). Bramkarz gospodarzy nie dał się też pokonać Maciejowi Bykowskiemu (55 min) i Dariuszowi Kłusowi (74 min). Szkoda, bo porażka mogła być chociaż honorowa.w ekipie z al. Unii nikomu nie może być do śmiechu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany