Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Korzeniowski: Jestem dumny z Lewego. Wreszcie nasze dzieci mają swojego idola [WYWIAD]

Tomasz Kuczyński
Lucyna Nenow/DziennikZachodni
Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski w chodzie sportowym, mówi o życiu po karierze sportowej i wspomina pobyt na Śląsku.

Jest pan jednym z najwybitniejszych polskich sportowców w historii, ale teraz jak ktoś słyszy imię Robert, myśli - Lewandowski. Zazdrości pan Lewemu, czy jest pan z niego dumny?
Dumny jestem! Dlaczego miałbym być zazdrosny? Cristiano Ronaldo może mu pozazdrościć. Ja się z Robertem nie mierzę w strzelaniu bramek. Mogę mu tylko przyklasnąć. Znam Roberta osobiście, to bardzo fajna postać, wiem, że to, czego dokonuje, nie bierze się z niczego. To jest już oszlifowany diament. Cieszę się, że doczekałem takiego czasu, że moje najmłodsze dziecko idąc na piłkę nożną może mieć takiego idola. Ja takich miałem w kadrze Górskiego. Gdy pędziłem na pod-wórku z piłką na bramkę, to myślałem, że jestem Lubańskim. Potem mieliśmy jeszcze na przykład Bońka, ale przez długie lata trudno było powiedzieć, co te maluchy mają krzyczeć. Chyba tylko „Polacy nic się nie stało”. A teraz proszę, mamy Lewandowskiego.

Może wreszcie mamy sportowego idola dla polskich dzieci? Owszem jest Radwańska, Kowalczyk, Gortat, Stoch, wcześniej Małysz, ale jednak piłkarz to piłkarz.
Oczywiście, że tak. Nie ma co się czarować. Piłka to sport masowy, wpływa na wyobraźnię, jest obecny w mediach, łatwo porównywalny. Ale uwaga. Oczarowanie piłką nożną i Robertem może prowadzić do rozczarowań, bo przecież nie każdy może zostać piłkarzem i strzelać bramki. Jednak wtedy pojawiają się inni idole, inne sporty i bardzo fajnie.

W wieku trzech lat groziła panu astma, konieczne były leki hormonalne, potem były notoryczne anginy, choroba reumatyczna. Jednak został pan wybitnym sportowcem. Choroby nie skreślają dziecięcych marzeń?
Jest naprawdę niewiele takich chorób, które dyskwalifikują dzieci w kontekście aktywności fizycznej. Istnieje zawsze szansa na to, że wiek dojrzewania zdziała cuda. Trzeba mieć wyczulone nastawienie na monitoring medyczny. Przytomni lekarze na pewno znajdą właściwą formę wysiłku dla dziecka. Nawet gimnastyka korekcyjna jest metodą na pokonywanie kolejnych stopni wtajemniczenia aktywności.

Był pan w Katowicach na „Pikniku Olimpijskim”, ma pan sportowe spotkania z dziećmi. Na pierwszy rzut oka zainteresowanie dzieci sportem jest duże. Z drugiej strony mamy coraz większy odsetek otyłości u najmłodszych...
Coraz wyższy odsetek wobec kogo lub czego? Chodzi chyba o rosnący odsetek otyłości. Wystarczy się rozejrzeć, jak wyglądają nasze miasta. Konia z rzędem temu, który na kwadracie jednego kilometra znajdzie więcej niż jedno miejsce do gry w piłkę nożną, takie zwykłe podwórkowe - nie „Orlik” z pełną infrastrukturą. Chodzi mi o miejsca, w których dzieci się normalnie ruszają. Może tych „placów” trochę zostało na Śląsku, ale w Warszawie czy Krakowie widzę wiele zakazów gry w piłkę. Porobiono klomby, choć czasem i tego też brakuje. Jest problem z takim podwórkiem, które naturalnie wychowywało dziecko w ruchu fizycznym i nikt nie nazywał tego treningiem. Cieszę się, że są w moim sąsiedztwie place zabaw z urządzeniami aktywizującymi aktywność dzieci. Tu jest właśnie problem, żeby dziecko na poziomie codzienności, w zasięgi ręki miało przestrzeń, gdzie może się ruszać. Bo w innym przypadku wszystko zależy od rodziców - czy im się chce, czy mają czas zawieźć dziecko na zajęcia sportowe, ubrać je odpowiednio. Mnie nikt na sport nie zawoził. Zapisałem się dopiero jak miałem 14 lat, na zajęcia judo. Wcześniej było tylko podwórko, bo miałem przez choroby zwolnienie z lekcji WF. Jednak byłem chłopakiem, który swoje na trzepaku zrobił, zimą zakładał łyżwy, grał kapslami w kolarzy, a potem wsiadał na rower.
Tak było kiedyś. A dzisiaj?
Dziś mamy bardzo dużo do zrobienia. Od przestrzeni urbanistycznej w miastach po ofertę dla dzieci, aby nie była ukierunkowana tylko na piłkę. Sam uwielbiam ten sport, lubię chodzić na mecze, ale są dzieci, które źle czują się na boisku. Piłka nożna, nawet podwórkowa, bywa dla nich czasem dyskwalifikująca, gdy nie łapią się do składu. I wtedy co dalej? Podwórka już pewnie nie wrócą, co było, to było. Aby wychować sobie zdrowe społeczeństwo, normalnie stymulowane fizycznie, trzeba mieć sportowych idoli, infrastrukturę oraz czas i zaangażowanie dorosłych. Nie spotkałem dziecka, które naturalnie nie zainteresowałoby się jakąś zabawą fizyczną.

Pana rozwój sportowy wiązał się z Katowicami, w latach 1987-1993 studiował pan w naszej AWF. Jak pan tu trafił?
Zdecydował czysty pragmatyzm i nie było w tym żadnego przypadku. To był świadomy wybór. Część mojej rodziny po II wojnie światowej zawędrowała na Śląsk. Chodzi o brata mojego dziadka. Wprawdzie to nie miało znaczenia przy wyborze uczelni, ale potem, w trakcie studiów, to mi pomagało. Będąc w liceum, chciałem trenować też na studiach i rozwijać się. Szukałem uczelni optymalnie otwartej na sport wyczynowy. Ciężko było łączyć sport i naukę w Krakowie i Warszawie, nic mnie nie zachęcało do Wrocławia. Rozważałem wybór między Poznaniem a Katowicami. Zostałem trochę uwiedziony przez osobowość profesora Stanisława Sochy. Dzięki temu, że był wtedy rektorem w Katowicach, trafiłem na AWF. Po niespełna pół roku mogłem już sobie układać kalendarz zajęć według indywidualnego toku studiów, co było nieosiągalne gdzie indziej. Uczelnia się na tym nie zawiodła, choć były obawy, że oddawanie inicjatywy studentowi nie jest za dobre, bo mogę być kolejnym wiecznym studentem. Okazało się inaczej - jeden z pierwszych egzaminów zdałem przed terminem, bo wyjeżdżałem na grudniowe zgrupowanie. Dobrze działał klub AZS AWF Katowice, gdzie miałem paru kolegów chodziarzy. To była fajna ekipa. Jak u siebie na Podkarpaciu tłumaczyłem, że wyruszyłem na studia do Katowic, to jakoś nie rozumiano, dlaczego tam. Jak czas pokazał, miało to sens. Trafiłem jeszcze na czasy, gdy mięso było na kartki, szalała hiperinflacja, były książeczki „G”, a potem mieliśmy nową Polskę. W wyborach w 1989 roku głosowałem w lokalu przy Mikoło-wskiej. Pobyt w Katowicach to ważny kawałek mojego życia.

Teraz jest pan kolegą uczelnianym Justyny Kowalczyk, Tomasza Sikory, Weroniki Nowakowskiej-Ziemniak, Konrada Czerniaka…
Byłem dumny i zbudowany, kiedy wszystkich tych ludzi widziałem na scenie lub wyczytywanych w czasie gali z okazji 45-lecia AWF, że należę do tak zacnej społeczności. Jeszcze można dodać wykładowcę Antoniego Piechniczka, Waldka Fornalika, Władka Szyngierę. Te nazwiska znaczą bardzo wiele. Jak się spojrzy na tych ludzi, jak się jest z nimi, to przychodzi taka myśl: „fajnie, że ja też tu jestem”. Może to nie jest 140 lat uczelni, ale te 45 lat to był ważny czas. Co więcej, AWF Katowice ciągle się rozwija.
Na dodatek katowicka akademia ma patrona w osobie Jerzego Kukuczki, którego pomnik odsłonięto z okazji 45-lecia AWF.
Zgadza się. Kukuczki nie znałem osobiście. Potem poznałem jego następcę, Krzysztofa Wielickiego. Byliśmy otoczeni przez himalaistów na uczelni, oni też chodzili z nami na zajęcia. Czuło się ten oddech Jerzego Kukuczki, gdy trafiłem na katowicką AWF. Jestem bardzo dumny, że taka postać jest patronem tej uczelni.

Czym się pan teraz zajmuje?
Jestem menedżerem projektu „Medycyna dla Sportu i Aktywnych” w grupie „Lux Med”, która jest partnerem PKOl-u. Moja rola polega na tym, by tworzyć optymalny dostęp do usług medycznych dla wszystkich uprawiających sport, dla tych, którzy są aktywni, czują się sportowcami, niezależnie od wieku i stanu sportowego zaawansowania. To bardzo fajne wyzwanie. Moje przygotowanie „AWF-iarskie” też mi sporo daje - nie kreuję się na lekarza, ale miałem sporo przedmiotów fizjomedycznych. Jako menedżer łączę dwa światy - sportu i medycyny. To dla mnie kolejne ciekawe wyzwanie.

11 lat temu zakończył pan karierę. Czy sport w aktywnej formie nadal panu towarzyszy?
Wczoraj wstałem o godzinie 5.45 i o 6.00 już biegałem, zrobiłem „dychę”. Dziś wstałem tak samo, zrobiłem rozgrzewkowo 2 km chodu na bieżni ruchomej oraz ćwiczenia rozciągające. Potem godzina treningu funkcjonalnego na fitnessie i poszedłem do pracy. O 9 w pracy jestem już po treningu. Nie ma mowy, abym dał radę funkcjonować bez tej aktywności.

Są tacy sportowcy, którzy po karierze już nie mają sportowych sylwetek, jak na przykład Brazylijczyk Ronaldo…
To walka z samym sobą - jak ktoś sobie odpuści, to jest jak jest, ale to nie jest fajne życie. Kiedyś zobaczyłem mojego sportowego idola, którego miałem na plakatach, mistrza olimpijskiego z Seulu w 1988 roku w chodzie Jozefa Pribilineca, ledwie trzy albo cztery lata po zakończeniu kariery. Został posłem do słowackiego parlamentu. To była połowa lat 90. i wtedy powiedziałem sobie, że nigdy nie chcę być jak mój idol. I nie chodziło mi o jego szybkość (śmiech).

Rozmawiał: Tomasz Kuczyński


*Loteria paragonowa: Jak się zarejestrować? Kiedy losowanie nagród?
*Jesteś Ślązakiem, Zagłębiakiem, czy czystym gorolem? ROZWIĄŻ QUIZ
*Nowe restauracje w Katowicach zapraszają SPRAWDŹ ADRES I MENU
*Tajemnice różańca. Jak odmawiać różaniec? Tłumaczy ks. Mirosław Tosza
*Rolnik szuka żony ODCINEK 7 STRESZCZENIE Paulina odchodzi

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Korzeniowski: Jestem dumny z Lewego. Wreszcie nasze dzieci mają swojego idola [WYWIAD] - Dziennik Zachodni

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany