Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedyś byli w PZPR, potem przeszli na drugą stronę barykady

Dorota Kowalska
Marcin Święcicki Od 1974 roku członek PZPR. Od 1972 do 1982 był głównym specjalistą w Komisji Planowania przy Radzie Ministrów. Od 1979 do 1981 był członkiem egzekutywy oddziałowej organizacji partyjnej.
Marcin Święcicki Od 1974 roku członek PZPR. Od 1972 do 1982 był głównym specjalistą w Komisji Planowania przy Radzie Ministrów. Od 1979 do 1981 był członkiem egzekutywy oddziałowej organizacji partyjnej. Piotr Smolinski
To, że wielu polityków prawicy nosiło kiedyś legitymacje Polskiej Zjednoczonej Partii Robotnicznej nie jest dla nikogo tajemnicą. Ale można było być w PZPR i nikomu nie szkodzić, można też było potem walczyć w drużynie „Solidarności”.

Stanisław Piotrowicz wyrósł w ciągu ostatnich dni na jedną z największych gwiazd Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko za sprawą zamieszania wokół Trybunału Konstytucyjnego. - Sejm poprzedniej kadencji dopuścił się szeregu uchybień, proceduralnych uchwalając wnioski o powołanie pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego - grzmiał poseł Piotrowicz z sejmowej mównicy.

Piotrowicz, sprawozdawca wniosku o unieważnienie wyboru sędziów, dwoił się i troił, żeby przekonać parlamentarzystów, że wszystko co robi PiS, to żaden zamach na Trybunał Konstytucyjny, ale próba naprawy tego, co zepsuli poprzednicy. Ale, kiedy przemawiał z na sali obrad słychać było co chwila: Precz z komuną! Precz z komuną!”

Może dlatego, że poseł Piotrowicz, choć dziś jest politykiem Prawa i Sprawiedliwości, od 1978 należał do PZPR, a w stanie wojennym był prokuratorem oskarżającym między innymi ówczesnych opozycjonistów. Przez peerelowską Radę Państwa został nawet w 1983 roku odznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi. Nie on jeden, można by powiedzieć. Na prawicy bez problemu można znaleźć polityków, którzy w czasach komuny należeli do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej - długo jedynej i niezniszczalnej na polskiej scenie politycznej.

I tak Maciej Łopiński do PZPR zapisał się w 1971 r. i był w partii aż do wybuchu stanu wojennego w 1981 r. Stanisław Kostrzewski, do niedawna postać znacząca w Prawie i Sprawiedliwości, były skarbnik partii i doradca gospodarczy prezesa Jarosława Kaczyńskiego należał do PZPR aż do jej rozwiązania. Wojciech Jasiński, poseł PiS i były minister skarbu państwa, do końca roku ma zostać nowym prezesem Orlenu, ale zanim znalazł się po prawej stronie sceny politycznej, był członkiem PZPR.

- Przynależność do PZPR nie zawsze znaczy to samo. Wszystko zależy od tego, co kto w tym PZPR robił, kiedy odszedł i z jakiego powodu - mówi Marek Migalski, kiedyś polityk, dzisiaj znów nauczyciel akademicki. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić, bo co innego szeregowy członek PZPR, który do partii zapisał się dla spokoju swego i swojej rodziny, czasami dla kariery, a co innego aktywny działacz, który gnębił opozycję. To, że ludzie zmieniają poglądy, też nie jest niczym nowym. Jak zauważa Marek Migalski, niektórzy włoscy faszyści po 1945 roku wpisywali się do partii komunistycznej i nikt z tego problemu nie robił.

Polityków o peerelowskiej przeszłości można zresztą znaleźć nie tylko w PiS-ie, pełno ich na lewicy, tu sprawa jest raczej zrozumiała, ale i w Platformie Obywatelskiej. Wystarczy powiedzieć, że do PZPR należał Tadeusz Zwiefka, eurodeputowany Platformy Obywatelskiej, Marcin Święcicki - minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, prezydent miasta stołecznego Warszawy, polityk Platformy Obywatelskiej, czy chociażby Leszek Balcerowicz - wielki reformator gospodarki w wolnej Polsce. Balcerowicz w latach 1978-1980 kierował nawet zespołem doradców-ekonomistów przy premierze PRL, który opracował raport o stanie państwa prognozujący szybki upadek polityki ekonomicznej Edwarda Gierka oraz stwierdził konieczność urynkowienia i zmian strukturalnych w przemyśle, pracował w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy KC PZPR, gdzie zajmował się problematyką urynkowienia gospodarki socjalistycznej.

Nigdy swojej partyjnej przeszłości nie krył prof. Tomasz Nałęcz, do niedawna doradza prezydenta Bronisława Komoro-wskiego. Kiedy po przegranych wyborach prezydenckich pytałam go o to, co mu się udało zrobić w Kancelarii Prezydenta, odpowiedział: „Jestem profesjonalnym historykiem, więc mam pełną świadomość, że na oceny, bilans jest zdecydowanie za wcześnie. Jak mówił wieszcz, oceny wtedy mają sens, kiedy się już wszystko jak tytuń uleży, jak figa ucukruje. Jak patrzę na to moje pomaganie prezydentowi, to myślę o wielkim ryzyku, jakie prezydent Komorowski podejmował. Kiedy mi tę rolę zaproponował, zaraz po wyborze, powiedziałem mu: „Dziękuję za tę propozycję, bo nigdy bym jej nie oczekiwał, ale nie sądzę, żeby ona była najlepsza. Pierwszą radę, jaką mogę ci udzielić, nie obejmując tej funkcji, to żebyś zrezygnował z tego pomysłu”. Pamiętajmy, że prezydent jest jednym z symboli demokratycznej opozycji, antykomunistycznej opozycji. Poznałem go zresztą w takiej roli, jako jednego z najbardziej niepokornych studentów. Byłem wtedy partyjnym nauczycielem akademickim. Byliśmy po dwóch stronach barykady. Mówiłem prezydentowi, że będę łatwą tarczą do różnego rodzaju ataków i pseudo-dowodów jego związków z upadłym systemem. Prezydent powiedział wtedy, że świetnie zdaje sobie z tego sprawę, ale wydaje mu się, że na tym polega sens tego urzędu, żeby budować mosty ponad podziałem historii, której się już nie zmieni. I myślę, że jak się patrzy na ten aspekt pomagania prezydentowi, to widać, że prezydent miał rację. Nie było tutaj między nami różnic, chociaż reprezentujemy dwa różne doświadczenia historyczne: on -ikona opozycji demokratycznej, a ja, żadna tam ikona, mały żuczek, ale jednak osadzony w starym systemie związanym z przeszłością.” Bo tak się sprawy ułożyły na polskiej scenie politycznej, że politycy opozycji bardzo często wymieszali się z tymi, którzy w czasie komuny stali po drugiej stronie barykady, z czasem mało kto pamiętał o politycznej przeszłości tego, czy tamtego polityka.
Jednak obecność ludzi związanych z PZPR w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego może jednak dziwić, przynajmniej tych, którzy nie znają prezesa.

- Kaczyński otacza się ludźmi, którzy mają złamane kręgosłupy. Takimi łatwiej kierować, tacy są najwierniejsi - mówi nam jeden z polityków prawicy. I opowiada o grupie polityków Porozumienia Centrum, którzy z niego odeszli, a potem skruszeni wrócili i z czasem stali się najbliższymi współpracownikami Kaczyńskiego. Miał nad nimi władzę, trzymał ich w garści. Tak było z Michałem Kamińskim, który opuścił na chwilę prezesa, potem wrócił, ukorzył się i stał się najbliższym współpracownikiem Jarosława Kaczyńskiego. - Teraz Kaczyński łamie kręgosłup Andrzejowi Dudzie. Ten nie ma już powrotu do swojego środowiska po tym, co zrobił w sprawie TK jest zdany na Kaczyńskiego - dopowiada nasz rozmówca.

Marek Migalski zgadza się z tą diagnozą, ale mówi o jeszcze jednej sprawie: Jarosław Kaczyński lubi mieć wizję kogoś, kto może wszystko. To on jest tym, który mówi co jest dobre, a co złe, co sprawiedliwe, a co niesprawiedliwe. Chciał wynieść Piotrowicza, to go wyniósł. Bo to on czyni kogoś prawym. Nie zasługi, talent, charakter decydują o wyniesieniu, ale prezes.

- On oczywiście nie jest Bogiem i doskonale o tym wie, ale inni mają w nim wiedzieć Boga. Ktoś, kto zwątpił w boskie przymioty prezesa, już w Prawie i Sprawiedliwości nie jest - tłumaczy Migalski.

O strategii Jarosława Kaczyńskiego mówi też Rafał Matyja, publicysta, politolog, nauczyciel akademicki w rozmowie z Cezarym Michalskim. „Obserwując działania Kaczyńskiego od bardzo dawna, wiemy, że jego doświadczenie polityczne jest w znaczącym stopniu doświadczeniem zdrady. Z jego perspektywy wygląda to tak, że zrobił prezydentem Wałęsę, i ten go zdradził. Umieścił Olszewskiego na fotelu premiera, ten go zdradził i po upadku rządu zabrał część klubu PC. Umieścił w tym samym miejscu Marcinkiewicza, ten też go zdradził. Nie ma komu ufać, połowa ludzi, z którymi pracował, w jego mniemaniu go zdradziła - Jurek go zdradził, Dorn go zdradził, Ziobro go zdradził... On zatem uważa, bazując nie na wymyślonych, ale na realnych przypadkach, że każdy polityk o jakimś stopniu podmiotowości jest zdolny do zdrady. Moim zdaniem, Kaczyński próbuje znaleźć mechanizm kontroli i zabezpieczenia się przed tym, co on postrzega jako zdradę. Więc pozbawia na wstępie Beatę Szydło zarówno siły, jak też politycznego znaczenia, by obniżyć ryzyko zdrady. W przypadku Andrzeja Dudy ma kłopot, bo tryb wyboru prezydenta, jego kompetencje, ograniczają możliwości twardego bezpośredniego wpływu. Ale będzie wobec niego stosował pewne środki ostrożności. Po ludzku może nawet ufać poszczególnym ludziom, ale zawsze dostrzega też mechanizm, który może skłonić ich do działania nie po jego myśli. W momentach kryzysowych - takie działanie postrzega jako brak lojalności, czasami nawet zdradę. To jest jedna z głównych sprężyn obecnego układu politycznego.” - diagnozuje Matyja.

Wiadomo, że poseł Piotrowicz prezesa nie zdradzi, ale to postać dość charakterystyczna - dla niektórych nie do przyjęcia. Bo poseł Piotrowicz w czasach Peerelu nie próżnował. Zasiadał w kierownictwie PZPR w prokuraturze, był kierownikiem szkolenia partyjnych kadr. Ale ponoć do PZPR zapisać się nie chciał, musiał, bo prokurator wojewódzki zaczął straszyć go poważnymi represjami. - Zagroził, że jeżeli się nie zapiszę, nie zostanę dopuszczony do egzaminu prokuratorskiego - tak mówi dzisiaj poseł Piotrowicz. I dodaje, że przeciw komunistom się buntował, co więcej pomagał aresztowanym działaczom „Solidarności”. - Moje sympatie były po stronie opozycji, której nie miałem zamiaru ścigać - wyjaśniał na łamach „Gazety Polskiej Codziennie”.

Tyle tylko, że dziennikarz Tomasz Sekielski znalazł w archiwach akt oskarżenia, jakie napisał - dzisiaj poseł, wówczas prokurator Piotrowicz - przeciwko opozycjoniście Antoniemu Pikulowi. Pikul kolportował ulotki i stał się wrogiem ojczyzny.
„W świetle materiałów dowodowych wyjaśnienia oskarżonego nie brzmią przekonywająco. Dokonane ustalenia pozwalają stwierdzić, że Antoni Pikul, podczas obowiązywania stanu wojennego, dopuścił się przestępstwa. Skierowanie aktu oskarżenia przeciwko Pikulowi należy uznać za zasadne” - pisał Piotrowicz w akcie oskarżenia. Pytany przez Sekielskiego, na początku nie pamiętał sprawy, potem stwierdził, że to nie on wnioskował o areszt dla opozycjonisty Pikula i nie on sporządzał akt oskarżenia.

Poseł Piotrowicz był w PZPR, żeby pomagać opozycjonistom - tak to dzisiaj wynika z jego opowieści. Skomplikowana intryga, ale każdy tłumaczyć się może, jak chce. Nawet tak zawile.

Piotrowicz musiał przejść znaczącą przemianę, bo w wolnej Polsce zaangażował się w krośnieńskim Towarzystwie Pomocy św. Brata Alberta. Zasiada w Radzie Duszpasterskiej i Społecznej Archidiecezji Przemyskiej. Jednak wiele kontrowersji wzbudziła jego postawa w sprawie księdza M. z Tylawy oskarżonego o molestowanie. Dowody przeciwko duchownemu były mocne, ale prokuratura sprawę umarzyła. Piotrowicz na konferencji prasowej tłumaczył, że czyny księdza nie miały podtekstu seksualnego. Wkładanie rąk do majtek i całowanie z języczkiem nie było zdaniem prokuratora Piotrowicza niczym seksualnym.

W międzyczasie rozpoczęła się przygoda posła Piotrowicza z polityką. W wyborach parlamentarnych w 2005 został wybrany na senatora VI kadencji z ramienia Prawa i Sprawiedliwości w okręgu krośnieńskim. Zajmował stanowisko sekretarza stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Reprezentował też Senat w Krajowej Radzie Sądownictwa.

W wyborach parlamentarnych w 2007 po raz drugi uzyskał mandat senatorski, również z ramienia PiS wystartował do Sejmu w wyborach parlamentarnych w 2011 i w 2015 roku.

Po katastrofie smoleńskiej został prawą ręką Antoniego Macierewicza w parlamentarnym zespole do spraw zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Teraz stanął na pierwszej linii frontu i walczy o Trybunał Konstytucyjny.

- On, jak prezydent Duda, po tym, co mówi, robi, nie ma już powrotu do swojego środowiska prawniczego. Jak Andrzej Duda jest zdany wyłącznie na prezesa - mówi nam ten sam polityk prawicy.

Wielu polityków prawicy, którzy wcześniej byli w PZPR zostali z partii usunięci, albo sami z niej odeszli w ramach protestu. Np. Maciej Łopiński, po 13 XII 1981 został zwolniony z pracy w wyniku weryfikacji dziennikarzy, objęto go zakazem wykonywania zawodu. Pracował w podziemnej edycji pisma „«Solidarność». Pismo Regionu Gdańskiego”, został nawet aresztowany, ale zwolniono go ze względu na stan zdrowia. Potem brał udział w strajkach w gdańskiej stoczni. Bo grupa tych, którzy zapisali się do PZPR, a potem oddawali legitymacje, by działać w „Solidarności” też była całkiem spora.

Tak naprawdę, sama przynależność do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nikogo nie może dyskwalifikować. Ale już walka z opozycją na pewno nie jest czymś, czym warto byłoby się dziś chwalić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kiedyś byli w PZPR, potem przeszli na drugą stronę barykady - Portal i.pl

Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany