Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Geyerówna z zawiniątka. Nieznany epizod z historii Łodzi

Magdalena Rubaszewska
Z fotografii patrzy Helena Anna Geyer, która oprócz sześciorga swoich dzieci wychowała adoptowaną dziewczynkę.
Z fotografii patrzy Helena Anna Geyer, która oprócz sześciorga swoich dzieci wychowała adoptowaną dziewczynkę. Krzysztof Szymczak
– To jest babcia – oświadczyła pewnego dnia Joanna Maria Sylwester 17-letniej wnuczce, wskazując zdjęcie stojące na szafce. Spoglądała z niego kobieta ubrana w skromną, zapiętą po szyję czarną suknię, z pewnym siebie wyrazem twarzy.

Kobieta z fotografii to Helena Anna Geyer, wdowa po Gustawie Geyerze, synu Ludwika, jednego z największych łódzkich fabrykantów. Joanna Maria Sylwester była jej adoptowaną córką, ale nazywała ją babcią. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie okoliczności, w jakich dziecko zostało przyjęte do rodziny. Trzydniowy noworodek owinięty w pstrokatą chustę, poduszkę i papier gazetowy, przewiązany sznurkiem, został podrzucony do wilii przy ul. Piotrkowskiej, w której Helena Anna Geyer, już wtedy wdowa, mieszkała z sześciorgiem dzieci.

Dziecko nam przynieśli na sylwestra
– O pochodzeniu babci Joanny dowiedziałam się właśnie tamtego dnia, w jej domu na Śląsku – mówi Anna Musiałowicz, anglistka i przewodniczka po Łodzi, owa 17-letnia wówczas wnuczka. – Nie była to skrzętnie ukrywana tajemnica rodziny, ale w tamtych czasach lepiej było nie chwalić się fabrykanckimi korzeniami.
Jeśli trzymać się urzędowych dokumentów z XIX wieku, działo się to w Łodzi w sylwestrową noc, 31 grudnia 1894 roku. Ktoś zjawił się przed willą Geyerów i podał stróżowi gazetowe zawiniątko. Ten zaniósł je do kuchni. Ciekawska służąca rozpakowała tobołek i zapewne uratowała dziecko przed uduszeniem. Noworodek był mizerny, ledwo żył. Helena Anna bez wahania zdecydowała się wychować maleństwo jak własne dziecko. Znalazła mamkę, na chrzcie dziewczynce nadała imiona Joanna Maria Sylwester.
Dlaczego zdecydowała się adoptować obce, do tego porzucone dziecko, zamiast oddać je do ochronki?
– Geyerowie byli wrażliwymi, porządnymi ludźmi, szanowanymi przez robotników, protestantami wychowanymi w etosie pracy i pomagania innym – domyśla się Anna Musiałowicz.

Krnąbrna panienka
W swoich wspomnieniach Helena Anna Geyerowa opisywała swą przybraną córkę jako z gruntu dobrą, ale często upartą, czasami wręcz niegrzeczną dziewczynkę, której trudno było znaleźć porozumienie z przybranym rodzeństwem. Mimo to traktowała ją jak rodzone dziecko. Zainwestowała w jej wykształcenie, wysyłając na prywatną pensję Cecylii Plater-Zyberkówny do Warszawy, gdzie dziewczynka nauczyła się księgowości i prowadzenia gospodarstwa. Po jej ukończeniu wyjechała do szkoły w Szwajcarii.
Wiele faktów z życia babci w domu Geyerów Anna Musiałowicz poznała z opowiadań swego ojca, Tadeusza Żyźniewskiego, syna Joanny Marii Sylwester.
– Tata wspominał, że babcia jeździła konno w majątku Geyerów na Sikawie. Lubiła tańczyć. Przed balem Helena Anna Geyer ręką gładziła plecy swych córek, sprawdzając, czy na pewno założyły gorsety. Przyzwoitość nakazywała je nosić – mówi.
Babcia opowiadała też o willi przy ul. Piotrkowskiej, w której mieszkała, o windzie, którą z kuchni transportowano posiłki i roznoszącego go kelnera. W opowieściach przywoływała lokaja w czarno-żółtej liberii, który w skarpetkach chodził po stołach i czyścił żyrandole.Po zamążpójściu babcia Joanna przeprowadziła się na Śląsk. Z czworgiem dzieci i bez męża wróciła do Łodzi na czas drugiej wojny światowej. Decyzją rady rodzinnej Geyerów, której przewodniczył doktor Tochterman, zamieszkała w małym domu przy ul. Piotrkowskiej, naprzeciwko kościoła św. Mateusza. Po wyzwoleniu przydało się przedwojenne wykształcenie, pracowała jako księgowa w Łodzi. Potem znowu pojechała na Śląsk.
– Nieczęsto widywałam babcię. Okazją były święta, uroczystości rodzinne. Przysyłała mi szyte przez siebie śliczne sukienki, ale i książki, które, jej zdaniem, kształtowały charakter dziecka. Pamiętam, że jej śląski dom był pełen kwiatów, które uprawiała w swoim ogródku. Mówiła po niemiecku i francusku – wspomina Anna Musiałowicz.
Nie udało się jej i rodzinie rozwikłać tajemnicy babci Joanny. Kim byli jej prawdziwi rodzice? Polakami, Niemcami, Rosjanami czy Żydami? Czy jej biologiczna matka albo ktoś inny z rozmysłem pozostawił pakunek z kartką z napisem „Boże błogosław rękę, która je wychowa” w willi fabrykantów, licząc, jak widać słusznie, że zapewnią jej dobre życie. Czy może miejsce wybrali przypadkowo?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany