Branża gastronomiczna rozpaczliwie walczy o przetrwanie kryzysu spowodowanego epidemią koronawirusa i zamknięciem lokali. Determinacja, żeby jakoś doczekać ponownego ich otwarcia, jest olbrzymia, ale wciąż nie wiadomo, kiedy to nastąpi, a każdy dzień przestoju to niepowetowane straty.
Choć początkowo wydawało się, że przestawienie lokali działających stacjonarnie na działalność z ofertą na wynos lub z dowozem będzie dobrym pomysłem na przetrwanie pandemii, rzeczywistość szybko zweryfikowała te nadzieje.
- To był promil wcześniejszych obrotów, niedający żadnego uzasadnienia ekonomicznego do dalszego prowadzenia w ten sposób działalności - mówi Marcin Celmerowski, prezes Grupy Bawełna, która zarządza czterema popularnymi restauracjami. Właśnie wszystkie zostały zamknięte. Na razie na tydzień.
- Dowozy nie rekompensują utraty obrotów na zwykłym poziomie. Robię to tylko dlatego, żeby mieć za co utrzymać załogę - przyznaje Grażyna Szerszyńska, współwłaścicielka burgerowni Pittu-Pittu.
Jeszcze gorzej jest w lokalach, których oferta przed epidemią bazowała na napojach wyskokowych, a nie na żywności. Drinków z dowozem nikt raczej nie zamawia, a akcje sprzedaży na wynos kotajli, czy butelkowanych nalewek są raczej aktem rozpaczy niż długofalową strategią.
- W kryzysie gastronomia pada jako pierwsza, a podnosi się jako ostatnia. Dowozy jej nie uratują, bo pozwalają tylko w minimalnym stopniu ograniczyć straty. Spadki obrotów w lokalach sięgają 80-90 procent. Restauratorzy, którzy się na to zdecydowali, robią to tylko dlatego, żeby jakoś uskładać na wypłaty dla pracowników i po prostu dać im jakieś zajęcie - mówi Agata Zarębska, współautor-ka znanego bloga gastronomicznego „Jemy w Łodzi”. - Rokowania są niestety kiepskie. Likwiduje się mnóstwo firm, ludzie tracą pracę, a innym obniża się zarobki. Społeczeństwo ubożeje, a kto martwi się jak przetrwać do pierwszego, ten do restauracji raczej nie pójdzie...
Stosunkowo najlepiej w tych czasach radzą sobie tylko te lokale, które jeszcze przed koronawirusem zbudowały swoją działalność biznesową na dostawach. Osiedlowe pizzerie czy niektóre popularne bary z domowymi obiadami okazały się o wiele bardziej odporne na kryzys niż renomowane restauracje.
- Straty, owszem, są. Ale myślę, że ten kryzys przetrwam głównie dzięki temu, że mam produkt cieszący się renomą i własnych dostawców. Nie muszę płacić pośrednikom -wyjaśnia Grzegorz Urbański, właściciel pizzerii „Biesiadowo” z ul. Piotrkowskiej. - Restauratorom, którzy dopiero weszli w dowozy, szczerze współczuję, bo dwie dominujące na rynku firmy zajmujące się dostawami gotowych dań do domów dogadały się najwyraźniej między sobą i kasują od lokali po 35 procent za usługę.
Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Opozda podjęła decyzję w sprawie Vincenta. Królikowski nie ma tu nic do gadania
- Ostrzegamy: Daniel Martyniuk znowu "śpiewa". Ekspertka wysyła go na oddział
- Dawno niewidziana Szostak na imprezie. Bardzo się zmieniła [ZDJĘCIA]
- Roksana Węgiel i Kevin Mglej wezmą nowy ślub! Sensacyjne szczegóły tylko u nas